środa, 11 maja 2011

Rozdział IV. Na wszystko jest miejscu właściwym


To tak jakby w pewnym momencie otworzyły się wszystkie drzwi we wszystkich korytarzach rozumu. Zalabiryntowane ego, które jeszcze przed chwilą miotało się w spazmach spokoju, teraz miotane niepewnością czuje się lekki i przewiewne, przeciągnięte. Myśli wchodzą i wychodzą dziarsko jedną stroną a wychodzą drugą, tylko na moment pozostawiając na fotelu percepcji. Rozsiadają się i ubłocone buty kładą na stół syto zastawiony. Tak się czułem. Tyle informacji na raz, w jednej chwili. W momencie wywróciło się i niech leży, starannie układane zapatrzenie w statyczność oraz spokój. Zastój się miał właśnie skończyć. Zastój się już więcej nie zastoi…
Wszedłem na swoje piętro. Poszurałem nogami po podłodze, żeby dostać się do swojej Sali. Położyłem się i zasnąłem spokojnym snem. Zawsze przed snem jest taki moment, kiedy zastanawiasz się o czym myśleć, a potem zaczynasz myśleć o wszystkim, bo natłok myśli jest jednak zbyt duży. Dlatego trudno jest uwierzyć w teorie, że śni się o tym, o czym intensywnie myślało się przed zaśnięciem. Ja osobiście myślałem o niczym. Dosłownie, gdyż ciężko inaczej nazwać moje schorzenie. Pusto miałem w głowie, czyli jak najbardziej zgodnie z diagnozą. „Wakumizm”… pierwsze słyszę. Nigdy wcześniej nie sądziłem, że takie schorzenie jest możliwe! Cały czas nie mogłem uwierzyć, czy problemem są braki fizyczne, czy psychiczne, czy Bóg wie jakie jeszcze! Chciałbym się czegoś więcej dowiedzieć o tym wszystkim ale nawet nie wiedziałem skąd. Widziałem na dworze tabliczkę „Biblioteka” ze strzałką prowadzącą na tyły szpitala. Może po krótkim odpoczynku zdecyduję się tam pójść.
Nagle, naprawdę nagle, do sali wparowała pielęgniarka z posiłkiem. Taca była obficie zapełniona, i to do tego takim jedzeniem, jakie nie jest często spotykane w szpitalach. Gotowany kurczak w sosie chrzanowym, z kaszą jęczmienną z brokułami i marchewką z groszkiem, a gdzieniegdzie można znaleźć było kilka ziarenek kukurydzy. Nie mogłem uwierzyć, ale to najprawdziwsze fakty! To właśnie dostałem na kolację.
- O co chodzi? – spytałem.
- Kolacja, drogi panie! – odparła wesoło pielęgniarka.
- No ale… jest ok. 21, a czy wolno o tej porze jeszcze…
- Wolno – przerwała mi od razu, bez dalszych wyjaśnień.
- No ale jak to jest mo…
- Proszę zjeść – powiedziała spokojnie z uśmiechem rodem z filmów z lat ’60. – Proszę zjeść i pozostawić to czego pan nie dokończy. Proszę niczego nie wyrzucać. Porcja jest duża, wiem, ale to bardzo ważne, by szanować czyjąś pracę i nie wyrzucać jedzenia. Niedawno była kolacja, może pan być trochę najedzony, ale z tego co pamiętam, dziś menu było nieco bardziej skąpe niż zwykle. Tak więc, dlatego taki „prezent” – końcówkę powiedziała, z tajemniczym przekąsem- nie wiedzieć czemu.
- No dobrze, nie musi mnie aż tak pani namawiać – powiedziałem z uśmiechem.
Popatrzyłem na wózek, którym przywiozła jedzenia. Na dolnej półce stały dwa duże plastikowe opakowania, a pod przykrywką jednego z nich zobaczyłem pełno resztek jedzenia. Nie było to zbyt obrzydliwe ani wyjątkowe, bo przecież zawsze trochę resztek po obiedzie w szpitalu zostanie. A teraz było ich znacznie więcej. Nie dość, że dwa kosze, to jeszcze pełne prawie po sam brzeg.
- Po co o tej porze jemy jeszcze posiłek, skoro wywozi siostra całe worki, wiaderka resztek niedojedzonych?! – krzyknąłem szybko za odjeżdżającym wózkiem.
- Proszę jeść. Resztą proszę zostawić w spokoju czyli nam – powiedziała rzeczywiście spokojnie siostra i wyszła z pokoju.
Nie pozostało mi nic innego jak jeść. Kurczak rzeczywiście był smaczny. Wszystko było smaczne, choć warzywa były lekko surowe. Zdziwiło mnie to, bo skoro mamy już „wystawną kolację”, to można było postarać się lepiej. Ale nie narzekałem tylko jadłem, bo siostra pośpiesznie przyniosła jeszcze deser, czyli mus malinowo-truskawkowy z kilkoma plastrami gruszek. Tego już było za wiele! Dosłownie i w przenośni, bo po obiedzie i kolacji nie miałem w sobie już miejsca na te dodatkowe atrakcje, więc zmuszony sytuacją oddałem większą część deseru z powrotem. Podobnie zresztą było z kurczakiem, i resztą dodatków, których już nie mogłem w sobie pomieścić. Siostra z uśmiechem wzięła ode mnie miskę i talerz i wrzuciła resztki do wiaderek. Obiad do jednego i deser do drugiego.
Odjechała wózkiem z mojej Sali, a ja w te pędy ubrałem kapcie i poszurałem nogami do wyjścia. Popatrzyłem, na które piętro odjeżdża winda z siostrą i resztkami jedzenia. Nie wiem, ale coś nie dawało mi spokoju, coś podskórnie czułem, że jest nie tak jak być powinno, bo przecież to nie jest normalne, żeby w szpitalu dla poważnie i urojenie chorych, podawać takie posiłki! Winda zjechała do piwnicy. Była godzina 21, wiec mogłem mieć nie lada problem z dostaniem się do piwnicy. Nie ma w szpitalu strażników, bo i nimb dlaczego mieliby być, ale jednak ktoś mógłby mnie zauważyć, a to chyba nie byłoby w pełni normalne, że jeden z pacjentów, w piżamie i kapciach schodzi późnym wieczorem do piwnicy… nie wiadome w sumie po co. Ciekawość była jednak silniejsza od rozsądku.
Ubrałem szlafrok, bo przecież w piwnicy może być już chłodno a nawet zimno. Nie chciałem jechać windą, bo z tego co zauważyłem była w niej kamera. Na każdym korytarzu były kamery, kilka kamer. Na klatka schodowych również, ale idąc odpowiednio przytulonym do ściany, dało się uniknąć ich wzroku. Tak też zrobiłem. Na pierwszy piętrze kończył się ostatni obchód więc, musiałem chwilę schować się na półpiętrze. Przykucnąłem pod parapetem i obserwowałem sytuację. Lekarze wraz z kilkoma osobami w garniturach właśnie wychodzili z korytarz i szli klatką schodową na parter. Jeden z jegomościów w garniturze odwrócił się i patrzył w moją stronę prze krótką chwilę. Miał bardzo przenikliwe spojrzenie i miałem wrażenie, że zobaczył mnie ukrytego w ciemnościach. Specjalnie zmrużyłem oczy patrząc na niego, żeby nie widział odblasków światła w moich oczach. Chyba to pomogło, bo nie sądzę żeby dowiedział się o mojej obecności. Jego garnitur był niezwykle intrygujący. Od stóp do szyi niczym się nie wyróżniał. Ale do ramion miał przyszyty (niezwykle zgrabnie) kaptur z zielonym szlaczkiem na brzegu. W ogóle nie było widać tego, że obie te części teoretycznie do siebie nie pasują- wręcz przeciwnie, gdy się na to ubranie patrzyło, miało się wrażenie, że jest to właśnie podstawowa wersja garnituru, a wszystkie inne fasony to tylko niewybredne „wariacje na temat”. Wśród osób obecnych z trójką lekarzy były jeszcze cztery osoby i dwie z nich miało właśnie tego typu garnitury.
Obserwowałem ich uważnie. Gdy zniknęli na parterze, powoli zacząłem iść dalej, schodami w dół. Gdy dotarłem na parter, zauważyłem niepokojąca rzecz. Schody dochodziły do parteru, ale tu ich bieg się kończył. Nie było dalszego piwnicznego ich ciągu. Pewnie trzeba było poszukać jakichś drzwi, albo włazu, ale nie chciałem zbytnio narażać się złowrogim kamerom. Poszukiwania czegokolwiek o tej porze groziło wieloma podejrzeniami ze strony personelu szpitala wielkiego jak cmentarz wojskowy, dlatego stwierdziłem, że wrócę do sali, prześpię się do jutra i wtedy pójdę na poszukiwania drzwi piwnicznych. Zaraz po tym jak to wszystko obmyśliłem, przez drzwi na parterze wyszedł zakapturzony jegomość z lampionem w ręce. Nie popatrzył nawet na górę, ale szybko poszedł do głównych drzwi szpitala. Za nim wybiegli niemalże jego dwaj pobratymcy. Drzwi się zatrzasnęły i zapadła głęboka cisza, tak, że aż piszczało w uszach… potworne uczucie. Wstałem z podłogi, bo zaraz po tym, jak usłyszałem jeszcze daleko kroki „kapturników”, usiadłem w cieni na schodach. Poszedłem do mojej przytulnej Sali i położyłem się spać. Miałem silny zamiar wstać wcześnie, by od razu po porannym obchodzie pójść na parter i szukać sposobu, żeby dostać się do piwnicy. Entuzjazm, który od tak dawna mnie nie nawiedzał, znów się ujawnił. Dawno nic nie poruszało mnie w taki ekscytujący sposób. Wiele wydarzeń, które jak przez mgłę pamiętałem z mojego życia, budziło we mnie pewne emocje, ale żadne z nich nie były na tyle silnie pozytywne i emocjonujące, żeby wywołać u mnie tę tak-bardzo-chcianą gęsią skórkę.
Z takim gabarytem myśli zasnąłem. Śniłem niespokojnie. Znów! Ostatnio często zdarza mi się nie odpoczywać podczas snu, tylko przewracając się z boku na bok tracę czas i energię. Nie rozumiem tego, tak jak i nie rozumiem snu, który mnie nawiedził.
Znalazłem się w samym środku szarej strefy. Rzecz to była nieoczywista, bo trudno było odnaleźć się geograficznie w szarym niebycie oznaczającym zawiesinę i niewybredność. Lekką niesprawiedliwość i nieokreśloność. Szarą, miałką rzeczywistość mogłem poczuć wszędzie na skórze. Włosy miałem lepkie od mułu powietrza. Stałem na dość ruchliwym placu koloru szarego oczywiście. Jedynie błękit i gdzieniegdzie zieleń brązowa przenikała przez zasłony ludzi. Cały czas miałem przed oczyma niebieski holenderski rower. Odbijał się pomiędzy kamienicami ostry dźwięk dzwonka. Trochę nie wiedziałem co zrobić. Tysiące twarzy przewijało się w jednej chwili przez plac. Nie umiałem skupić się na żadnej z nich. Do tego jeszcze ten rower! Wiedziałem, że gdzies wcześniej już go widziałem, ale może teraz nie o tym… Szara strefa! Czułem, że w jednej chwili mogę wszystko.
To naprawdę wyjątkowe uczucie. Wiedziałem, miałem tę dziwną i niepodważalną pewność, że nic, ale to zupełnie nic, nie będzie w stanie zakłócić czystości moich zachowań. Mogłem zrobić dosłownie wszystko, a i tak w ostatecznym rozrachunku wszystko byłoby dobre. Popatrzyłem sobie na dłonie, obejrzałem paznokcie i skórki wokół nich. Dotknąłem kolan, na które upadłem ze wzruszenia. Łzy cisnęły mi się do oczu samoistnie, a połykanie ich, zaraz po tym jak spłynęły po policzkach, stało się nawet przyjemne. Uśmiechnąłem się. Podobno tak już jest, że nawet jeśli nie chcemy, to i tak warto się uśmiechać. Mięśnie twarzy determinują wtedy produkowanie przez mózg substancji odpowiedzialnych za stany euforyczne. Emocje, uczucia determinowane przez fizyczność mimowolną. Stany wyższe determinowane przez stany podstawowe, fundamentalne. Dobre podwaliny, tworzą wieżę (bez)ciśnień, która w razie niepokoju jest w stanie zaspokoić pragnienie. Tak właśnie chciałem w szarości rzeczywistości zadziałać. Wydeterminować radość w momencie, w którym jej jeszcze nie było. „dryń! dryń!” odezwał się znów dzwonek z niebieskiego roweru. Nawet nie widziałem tego roweru. Ja go przeczuwałem i wiedziałem, że jest niebieski i że to właśnie jego dzwonek tak nie daję mi spokoju. A już wydawało mi się, że mam w sobie pokłady nieporuszycielstwa. Stagnacyjność postępową, która tak naprawdę była tylko przykrywką do alienacji od niechcianych zdarzeń.
Pytanie: skąd mogę być pewny tych wszystkich stanów, trudnych słów i stwierdzeń!? Przecież byłem tylko zwykłym pacjentem szpitala wielkiego jak cmentarz wojskowy. Nikim szczególnym. Jedynie mój lekko niechciany wakumizm wyróżniał mnie z tłumu. Więc skąd to wszystko!? Odpowiedź jest prostsza niż się zdaję i każdy mógłby na to pytanie odpowiedzieć: logika snu, kiedy to hiperpercepcja wyznacza brak granic. Tylko zwykle dzieje się to trochę wolniej i mniej intensywnie niż tej nocy…
Wrócę do tego jak klęczałem. To już nie był plac. To chyba moje „puste miejsca” dają znać o sobie, bo już nie pamiętam zbyt fabuły snu, nadetnie wiem, czy to co powiem jest do końca prawdziwe.
Połykanie łez sprawiało mi nie lada radość. Kiedy biegłem wzdłuż straganów pełnych kiczowatych zabawek, wypchanych trocinami piłek, twardych jak kamień cukierków i szczerbatych lalek, nigdy nie chcianych, w końcu się potknąłem i jak długi upadłem na trawę. Wokół leżały tylko resztki nieopalonych papierosów, jeszcze dymiących się i rozpowszechniających bezwstydnie dym na obok stojących sprzedawców. Wypiłem schowaną w wewnętrznej kieszeni marynarki piersiówkę wiśniówki. Mój humor tragicznie się pogorszył.
Upadłem na środku placu na bruk. Kolana bolały mnie, jakbym klęczął na potłuczonych butelkach. „dryń! dryń!” odezwał się zbawiciel rower. Jeszcze nigdy nie dzwonił tak głośno… „Ratunku!” krzyknąłem zataczając się i trzęsąc z zimna, bo w mgnieniu oka, nawet nie zauważyłem kiedy, zrobiła się zima i śnieg przykrył wszystko. Już nikt nie musiał troszczyć się o o odchody swoich pupili. Nie było już widać zanieczyszczeń i śmieci.
Leżałem w zaspie i szukałem wyjaśnienia dla tych wszystkich zdarzeń. Ubrałem czapkę i pobiegłem na niezbyt odległą stacje metra. Sprawdziłem rozkład. Żaden pociąg nie jeździł tu już od ok. dwóch miesięcy. Wkoło pełno było porozrywanych gazet, jednorazowych reklamówek. A ja stałem jak idiota na pustym peronie i czekałem… A Ona? Zwinnie wskoczyła na rower. Zaczęła jechać. „Biegnij!” usłyszałem. Prawie niesłyszalnie. Ale w uszach szumiało mi echo. „Biegnij!” powtórzyła. Co mogłem zrobić. Biegłem. Wszystkie ulice wyglądały podobnie. Wszystkie zostawiały coraz więcej brudu na moich rękach. Pomimo pewności, ze wszystko co robię, robię dobrze, czułem że coś jest tutaj nie na miejscu. Czegoś brakuje, a ten posmak na podniebieniu, to tylko ułuda i gorycz mijająca.
„Jak to się dzieje?” pomyślałem „Że widzę ją tak dokładnie. Tak dokładnie widzę, jak pedałuję, jak lekko unosi się jej spódniczka. Niebieska, podobna do koloru roweru. I te włosy… falujące na wietrze. Na ulicach nie ma świateł latarni. Ona nie ma żadnych przy rowerze. Skąd wie, gdzie jechać? Zatrzymała się na przystanku autobusowym. Stał on przy wyjątkowo (jak na całą rzeczywistość mojej szarej strefy) dobrze oświetlonej kilkupasmowej drodze. Po drugiej stronie stał dość siermiężny budynek z kilkoma równie topornymi pomnikami. Po lewej jej ręce był kiosk, a po prawej jakaś zwykła brama wjazdowa. Stałem po jej lewej stronie, tej bliżej kiosku. Oddychałem szybko i płytko, bo po pościgu za Nią i jej rowerem, nie mogłem złapać tchu. Popatrzyła na mnie pewnie, jednak z pewnym niepokojem, jakby widziała mnie po raz pierwszy, a byłem pewny, że już kilkadziesiąt razy się widzieliśmy. Lekko wyszeptała:

„…siadaj. Patrz na mnie”.

Obudziłem się w tym momencie. O dziwo- niezbyt śpiesznie (zwykle po zbyt szybkich i gwałtownych snach, niespokojnych nocach i drzemkach, budzimy się jednak gwałtownie wręcz apokaliptycznie). Przetarłem oczy. Była siódma. Śniadanie pachniało ze stolika obok mojego łóżka. Jajecznica. Lekko ścięta, taką w sumie nawet lubię. Zjadłem kilka kęsów, ale nie miałem ochoty na więcej. Ubrałem kapcie i ruszyłem na parter. Ruch panował ogromny już w całym szpitalu, co tylko mnie radowało. Przecież nie będę się musiał kryć przed nikim! Stanąłem przed drzwiami, dzielącymi klatkę schodową od korytarza na parterze. Pchnąłem je i już szukałem czegoś co mogło przypominać choć trochę drzwi piwniczne. Przeszedłem kilkadziesiąt metrów. Na posadzce, zobaczyłem ślady, lekkie, delikatne, kółek wózka, którym siostra rozwoziła jedzenie. Szedłem za nimi przez korytarze. Aż zatrzymałem się przy pokoju pielęgniarek… co chyba nie jest szczególnie dziwne. Zapukałem lekko, tak, żeby ani nie sprawdzić czy ktoś jest w środku, ani żeby nikogo nie wywołać, by nikt mnie nie zobaczył… co bym wtedy powiedział?! Każdy w swoim życiu choć kilka razy puka w ten sposób. Jak się jednak okazało, jedna siostra siedziała w pokoju i rozdzielała leki.
- Dzień dobry! – powiedziała dziarsko.
- Dzień dobry, siostro! Jak leci? – odparłem luźno.
- A dziękuję. Czego pan sobie życzy? – mówiła spokojnie, jakby wyuczenie.
- Chciałem się dowiedzieć, czy nie zostało choć trochę musu truskawkowo-malinowego z wczorajszego niespodziewanego deseru wieczornego. Mam na niego ogromną ochotę, musze siostrze wyznać.
- A rzeczywiście! Był taki deser. – uśmiechnęła się i wstała od stołu. – Pójdę sprawdzić do spiżarni, bo chyba tam resztę odłożyliśmy. Ale nie obiecuję, zaznaczam! – pomachała mi przed nosem palcem, ale nie gniewnie, ale z sympatią.
- Siostro, lepiej żeby się coś znalazło, bo oszaleję! – zażartowałem, choć w mojej obecnej sytuacji chorobowej, nie był to chyba żart na miejscu.
- Oczywiście, drogi panie! – odparła z uśmiechem. Wyszła i machnęła na mnie ręką. Poszedłem za nią. Minęliśmy kilka zakrętów i znaleźliśmy się przy spiżarni, której wielkie, ciężkie drewniane drzwi, wydawało się nie do ruszenia. Siostra położyła swoją małą rękę na potężnej (naprawdę olbrzymiej!) klamce i lekko ją nacisnęła. Drzwi bezszelestnie się otworzył. Na zewnątrz- zgodnie z przepisami BHP. Na zasuwie zauważyłem niemalże niewidoczny kawałek zielonej, lekko jakby pokrytej brokatem nitki. Wsunąłem się do pomieszczenia zaraz za siostrą. Nie zdziwiłem się wcale, że znaleźliśmy się w kolejnym korytarzu. Bez żadnych okien czy drzwi. Po prostu szliśmy jakby tunelem kanalizacyjnym przez parę metrów, by dojść do malutkiej „komnaty”, z której odchodziło troje drzwi. Weszliśmy do jednych z nich, do spiżarni, która okazała się być tak ogromną, ze nikt chyba nie był stanie zliczyć różnych dżemów, konfitur, przetworów, marynat i innych tego typu wynalazków stojących na półkach! Cała spiżarnia wyglądała jak pokaźnej wielkości biblioteka. Wszędzie były wysokie regały z różnymi słojami, większymi i mniejszymi. Koszyki, przykryte kratowanymi serwetkami, oraz już bardziej nowoczesne pojemniki próżniowe, z bliżej nieokreślonym jedzeniem. Stanąłem osłupiały i nie wiedziałem co powiedzieć. Siostra szybko pokręciła się po spiżarni i znalazła mi jeden maleńki słoiczek musu.
- Chodźmy! Mam dla pana resztkę z wczoraj, a może to nawet nie otwierany jeszcze słoik – popatrzyła na niego uważnie, kręcąc go w palcach. – Chodźmy na górę, a dam go panu.
- Dziękuje wielce! Ale siostro, proszę mi jeszcze powiedzieć, dokąd prowadza te dwoje drzwi, które mijaliśmy po drodze – spytałem wskazując ręką mały korytarz, który znajdował się aktualnie za nami.
- Skąd tez takie pytanie – spytała z uśmiechem. – Nie wiem dokładnie. Jedne prowadzą tunelem do małej elektrowni, która stoi na północny-wschód od szpitala. Drugie chyba nigdy nie były przeze mnie otwierane.
- Rozumiem. Dziękuję. Chodźmy już, bo zaraz dostanę spazmów i ślinotoku, jeśli nie spróbuję tego musu! – odpowiedziałem przyglądając się nigdy-nie-otwieranym-drzwiom. Ku mojemu zaskoczeniu, na klamce znalazłem podobną zieloną nitkę, którą widziałem na drzwiach spiżarni. Również tylko skrawek. Malutki, błyszczący.
- Chodźmy już, drogi panie! Mam troszkę spraw do załatwienia, a pan…! Proszę pana!
Krzyknęła na mnie jakbym robił coś niezwykle niedorzecznego, a ja tylko przez moment przyłożyłem ucho do intrygujących mnie drzwi.
- Proszę pana! Chodźmy! – powiedziała raz jeszcze i biorąc mnie za łokieć, poprowadziła do windy.
Dostałem od niej miską pysznego musu i pozwoliła mi iść zjeść do mnie do sali. Powoli, ostrożnie, zaniosłem miskę najpierw do windy, a potem, na stolik obok łóżka. Usiadłem twarzą do okna… powoli podnosiłem łyżkę, za każdym razem pełną malin i truskawek, do ust. Nie wiedziałem, czy aby nie mylił mnie słuch… podczas „podsłuchiwania” przy wiecznie-zamkniętych-drzwiach, usłyszałem- „chyba”, bo nie byłem pewien, czy miałem rację- najpierw kroki, lekko przytłumione, a potem jakby tupot kilku małych nóżek, albo… albo tupot łap…