środa, 19 października 2011

Rozdział VII. "Będziemy wierzyć w co tylko chcemy/ Romantyzm zaciemnia nam oczy"



Nie wyglądała na zaskoczoną. Tez chyba na jej miejscu spodziewałbym się takiego pytania. Wzięła krótki, ale głęboki oddech i popatrzyła na mnie lekko pytająco.
- Wiesz, ze to długa historia? – spytała w taki sposób, jakby to było jedyne pytanie jakie zostało jej, by odciągnąć mnie od mojego, wcześniej postawionego.
- Oczywiście, raczej nie sądziłem, że będzie to coś, o czym da się powiedzieć w dwóch zdaniach…
- Trochę się mylisz…haha…nawet bardzo!- zaśmiała się- Powinnam opowiedzieć ci to w jednym nawet zdaniu: „Nie pytaj!”, tak by ono brzmiało – nie przestawała się śmiać.
W sumie też zrobiło mi się do śmiechu, bo wiedziałem, że i tak jakieś informację dostanę.
- No ale dobrze, słowo się rzekło. Już coś ci opowiem. – wzięła do ręki kubek z kawą i zaprowadziła mnie na taras. Usiedliśmy w wygodnych fotelach, na jej kolanach usiadł czarno-brązowy kot, zwinął się w kłębek i zaczął przytulnie mruczeć. Ja opatuliłem się moim płaszczem i zacząłem słuchać.

Wszystko zaczęło się jeszcze przed wybudowaniem szpitala…ba! Nawet przed pojawieniem się tutaj pierwszych… osadników. Kilkaset lat temu, kiedy jeszcze istniał tu tylko i wyłącznie las, nie mieszkał tu żaden człowiek, zupełnie nikt. No oczywiście mówię o … ludziach… Pewnie zauważyłeś już zdobione drzwi do szpitala, te, z różnymi węglikami i liśćmi? To nie jest tylko wymysł wyobraźni rzeźbiarza. Setki lat temu, tereny na których się znajdujemy, zamieszkiwała nacja Naturian. Czytałam kiedyś o nich, a i Libergo sporo o nich wie, bo w końcu siedzi w tej bibliotece setki godzin. Naturianie… czyli, jakby to powiedzieć… te… „listki” z ozdobnych drzwi wejściowych, mieszkali w lesie jeszcze przed pojawieniem się cywilizacji ludzi. Oczywiście ciężko powiedzieć coś o tym, skąd się wzięli, ot po prostu byli i najprawdopodobniej wciąż będą. Mieszkali wśród drzew, w krzakach na polanach, nie zakładali żadnych domów, bo natura jest im domem. Wszystko co piękne, co widzisz w przyrodzie, jest ich zasługą. Oni dostali naturę do władania i stworzyli z niej największy cud świata. Wymyślili w końcu jak zakładać osady, jak rządzić, by nie było ani monarchii, ani demokracji. Umieli się tak dogadać i tak porozumieć, że nikt nie chciał, ani nie potrzebował się wybijać. Stworzyli „realną utopię”. System, którego możemy im tylko zazdrościć. Ich teren obejmował położoną około 12 km na północny-zachód od terenu szpitala wioskę oraz otaczający ją las, około o promieniu 10 km. Teren szpitala był ostatnim i jednocześnie najdalej wysuniętym przytułkiem…
- Przytułkiem? Musieli mieć przytułek? – zdziwiłem się, skoro ich cywilizacja miała być idealną.
- Tak. Niestety. Kiedy założyli pierwszą osadę, co gorsza- ostatnią, zaczęli potrzebować surowców, by wszystko mogło sprawnie działać. Chodziło głównie o kopaliny, a w głównej mierze o węgiel. Tak się składa, że szpital stoi na terenie o ogromnym stężeniu węgla w podłożu. Myślisz, że jak ogrzewany jest budynek? Z elektrowni, która znajduję się nieopodal. Węglowej rzecz jasna. No ale wróćmy do historii. Naturianie zaczęli kopać i szukać. Zaczęli wydobywać węgiel i używać go do rozwoju przemysłu. Ogrzewanie samo w sobie, oczywiście, nie było im zbyt potrzebne, bo przecież natura dała im zmiennocieplność. Wiem o co spytasz, ale nie groziło im „spadanie na zimę”. To przypadłość roślin żyjących…że tak powiem…stacjonarnie. Drzewa zrzucają liście, ale Naturianie są czymś zgoła innym. Czymś? Albo kimś, raczej. Nie ważne. Ważne jest to, że nie trzymają się sztywno cyklu natury, która nas otacza.

Wszystko szło gładko, dopóki nie naruszyli terytorium innej nacji, o istnieniu której nawet nie wiedzieli. Węglanie, bo o nich mowa, podobno przybyli tutaj trochę po pojawieniu się Naturian. „Trochę”, bo nikt nie jest w stanie powiedzieć niczego dokładnie… Nie można się temu dziwić, bo historię obu nacji sięgają najprawdopodobniej zarania dziejów. Kiedy Naturianie zaczęli budować kopalnie i fabryki, Węglanie zaczęli mieć do nich, żeby to ładnie powiedzieć, pretensje. Oczywiście nie było tak od początku. Kiedy doszło do pierwszej konfrontacji obu narodów, wydawało się, że ich kooperacji i współegzystencja będą układać się bardzo przyjacielsko, niech przykładem będzie wybudowanie nawet jednej linii kolejowej, łączącej Centrum Królestwa Naturian z Salami Węglowymi.
- Linia kolejowa tutaj?! – trochę było to dziwne. Szpital, las i jakieś stwory dookoła, a do tego jak najbardziej realna linia kolejowa. – Po co?
- Chwila! Zaraz dowiesz się więcej. Wybudowali linię… około 10 km na północny-wschód od terenu szpitala. Była podobno używana przez dość długi czas. Planowano zbudować drugą nitkę, która miałaby łączyć Sale Węglowe z górami na południu, ale pomysł nie wszedł w fazę realizacji. Rada Naturian wyraziła zgodę na budowę, ale po wysłaniu kilkudziesięciu czy nawet … nie pamiętam dokładnie… może ponad setki robotników, mających pomóc w budowie nasypów i kładzeniu szyn, nie otrzymała o ich losie żadnych wieści. Nikt ich już więcej nie zobaczył. Był to pierwszy incydent, który stał się rysa na stosunkach obu nacji. Naturianie po okresie Żałości (ichniejsza Żałoba), wrócili do współpracy z Węglanami. Zapomniano na wiele lat o budowie kolei, a skupiono się na pozostałej współpracy. Węglanie pomagali w uprawach, budowaniu domów i przy wydobywaniu węgla, a Naturianie odwdzięczali się nowymi sadzonkami roślin, mieszaniem już istniejących gatunków oraz szerzeniem wśród Węglan ogólnie pojętej kultury. Jasny podział i potężna synergiczność. Po pewnym czasie dostawy węgla stały się coraz mniejsze i rzadsze. Nikt nie wiedział dlaczego. Wysłannicy Naturian wielokrotnie byli wysyłani na terytorium Węglan, ale wracali z niczym. Król Naturin, za zgodą Wielkiej Rady, wyjechał raz z wizytą do Sal Węglowych, ale został cofnięty z granicy. To było przyczyną Pierwszego Rozłamu.

Oczywiście nie jest powiedziane, że Naturianie nie mieli na swoim koncie pewnych nadużyć. Pierwsze dostawy węgla skwapliwie wykorzystywali, nic nigdy nie marnując. Po czasie jednak, przyzwyczajenie wzięło górę i zaczęto zaniżać statystyki dostaw. Księgowość niejednokrotnie oszukiwała i z jednej dostawy, robiło się trzy a niejednokrotnie cztery. Początkowo nikt nie robił z tego problemów, ale po kilkunastu latach, wszystkie problemy się nawarstwiły i cała ta „bańka złych stosunków” zaczęła stawać się uciążliwa.

Trzeba jednak przyznać, że oszustwa Naturian były czymś niezmiernie małym w porównaniu do tego, co robili Węglanie. Od strony króla Naturina, nigdy nie wyszedł żaden rozkaz mający osobiście szkodzić komukolwiek. Żaden Węglanin nigdy nie zginął na terytorium Naturian i pod tym względem, wszystko było w porządku. Węglanie natomiast, często w „tajemniczych” okolicznościach „gubili” Naturian na swoim terytorium. Do dziś nikt nie wie, co dzieje się z zaginionymi.

Kiepskie stosunki po Pierwszym Rozłamie zostały na kilka lat załagodzone i wrócono do współpracy. Trwało to jednak krótko. Drugi Rozłam był już znacznie bardziej bolesny i brzemienny w skutkach. Wszyscy Naturianie zostali wyeksmitowani z powrotem na swoje terytorium. Granice pomiędzy królestwami stały się nie do przebycia. Węglanie wzmocnili straże, wybudowali bramy i mury w strategicznych miejscach. Ich niegdysiejsi współbracia i współpracownicy stali się ich wrogami, ale sami nie zaczęli odpowiadać budowaniem armii i co idzie w parze – fortyfikacji. Naturianie starali się nadążyć za swoimi przeciwnikami i także budowali budowle obronne, z czego jedną z nich jest szpital, na terenie którego się znajdujemy. Nie jest to budowla w dosłownym znaczeniu- wojskowa, ale funkcja, którą miała pełnić jest jak najbardziej obronna. Musisz wiedzieć, że pod budynkiem znajdują się jeszcze chyba przez nikogo niezbadane korytarze i najprawdopodobniej kilkadziesiąt sal, które należą do Węglan… co więcej oni dalej tam są.

- No ale… przecież, jeśli by tam dalej byli, to nie byłoby mowy o pokoju, o jakimkolwiek spokoju! – zdziwiłem się, bo to o czym mówiła Znachorka, przestawał trzymać się sensu.
- To nie tak. Zaczekaj chwilę a dowiesz się czegoś więcej. Słuchaj: pomiędzy obiema nacjami nigdy nie doszło do starć. Nigdy nikt nikogo nie zabił w walce, nigdy czegoś takiego nie było. Gdy Węgalnie mieli już pierwsze oddziały gotowe do wymarszu, kilka lat po Drugim Rozłamie, niespodziewanie na arenie pojawili się jeszcze jedni uczestnicy… ale… o nich nie mogę Ci już nic powiedzieć. To niestety jest zabronione, choć i tak pewnie kiedyś będziesz wiedział o co chodzi… Mogę powiedzieć tylko tyle, że nie powinna dziwić Cię obecność zakapturzonych jeźdźców, którzy od czasu do czasu będą przecinać tereny wokół szpitala… Nic to, nie mogę nic więcej o nich powiedzieć, więc nawet nie pytaj. Niemniej jednak, kiedy pojawili się oni na …
- Dlaczego jest zabronione?! – wtrąciłem się, bo przecież nie mogę zostawić takiej informacji bez odpowiedzi!
- Przestań! – wrzasnęła i kontynuowała – Kiedy pojawili się oni na terenie Naturian, obiecali im pomóc, z pewnych ogólnie nie znanych przyczyn. W centrum Królestwa Naturian, Wielka Rada obradowała podobno przez 5 dni zanim się zgodziła, żeby ktoś mógł pomóc Naturianom i wejść we wszystkie ich sekrety. Ale taka pomoc okazała się niezbędna.

Jeźdźcy pomogli rozbudować szpital i elektrownię, oraz ogrodzili cały teren szpitala, czyli koło o promieniu mniej-więcej 2 – 2,5 km (oczywiście ten teren kołem nie jest, ale łatwiej to będzie zrozumieć na geometrycznym przykładzie) perkelami. Perkele to potężne, dość duże głazy, wysokie na około 4,5 metra i szerokie na 1,5 metra. Otaczają cały teren szpitala z przerwami tylko na trzy bramy na północy, wschodzi i zachodzie, oraz na Górę Przejścia na południu. Porośnięte są mchem, który troszkę różni się od zwykłego mchu. Nieprawne oko zauważy nawet różnicę wizualną, ale niewiele osób wie, czym różni się ten mech od zwykłego, leśnego, oprócz wyglądu właśnie. Perkele strzegą szpitala o Węglan, bo nie mogą oni się do nich nawet zbliżyć- dlaczego? Nie pytaj. Coś jest w kamieniach i mchu, co sprawia, że nacja ta nie potrafi tego znieść. Może ordynator wie, ale ja na pewno nie. Dlatego tak ważne jest, by utrzymać perkele w odpowiednim stanie i od czasu do czasu naprawiać uszkodzone.

- Jak to uszkodzone? Węglanie atakują?
- Tak. Co jakiś czas dostajemy wiadomości od Grabińskich, że podczas obchodu znaleźli uszczerbki czy odłamania. Nie można wtedy zwlekać.
- Ale powiedziałaś, że pod szpitalem są korytarze i sale. O co chodzi? Węglanie w nich cały czas są? Czyli, że jesteśmy ekstremalnie narażeni na ich obecność?! – zdziwiłem się, bo trochę było to przerażające.
- Nie jesteśmy aż tak bardzo narażeni, bo wszystkie drzwi i korytarze w piwnicach, są pokryte skruszonymi kamieniami i mchem. Więc teoretycznie nie mamy się czego obawiać.
- Ale idąc do biblioteki słyszałem głosy! I tupot stóp! Oznacza to, ż chyba te magiczne sposoby nie działają!
- Czasem słychać tupot, ale nie wiesz nawet czy to Węglanie, czy szpiedzy Naturian, czy ktoś z obsługi robiący obchód. Serio! Nie masz się czym przejmować…
W tym momencie szybko wstała z fotela i podbiegła do okna. Było słychać szelest liści, jakby zebrał się nagle silniejszy wiatr. Na jej twarzy ukazało się zafrasowanie i niepokój.
- Musimy chyba powoli kończyć nasza rozmowę. Może następnym razem opowiem ci więcej. Itak dowiedziałeś się wielu rzeczy, których nie powinieneś wiedzieć, a i pewnie jesteś już trochę zaskoczony otrzymanymi informacjami. Hihi! To dopiero początek takich rewelacji- uwierz mi.
- Jak to?! Jeszcze chcesz mi opowiadać jakieś bajki?
- Uważaj! To nie bajki, jeszcze się o tym przekonasz i oby to nie było „przekonanie na własnej skórze”! Nie żartuj sobie z tej historii w żaden sposób i z nikim. Ostrzegam cię, bo może to się źle skończyć. Dopij herbatę, bo tak jak mówiłam, zaraz będziemy kończyć nasza wizytę.
- Skąd to wiesz? Wyrzucasz mnie? Chyba już się trochę uspokoiłem, i już cię nei denerwuję, więc o co chodzi? – spytałem trochę zmartwiony, trochę zdegustowany zachowaniem Znachorki.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Bardzo spokojne ale i jednocześnie stanowcze. Otworzyła a w progu stał pielęgniarz, na którego twarzy nie było widać ani trochę emocji.
- Witaj! Nasz pacjent musi się stawić na swoim oddziale. Zarządzono dodatkowe badania. Zapraszam! – krzyknął do mnie za postaci Znachorki.
- Idź już – powiedziała do mnie z lekkim uśmiechem. – Jeszcze się zobaczymy.
- Bądź tego pewna! – odparowałem.

Zszedłem z pielęgniarzem po schodach i wsiadłem z nim na konia który już czekał pod domem Znachorki.
- Pozwól, że pojedziemy na jednym. Mam nadzieję, ze ci to nie przeszkadza? – spytał mnie pielęgniarz i podstawił mi „stopkę”, żebym mógł łatwiej wsiąść.
- Nic a nic mi to nie przeszkadza. Nawet to lepiej, bo ja nie umiem w ogóle jeździć konno.
- Nauczysz się kiedyś. Tutaj masz ku temu możliwość. – odpowiedział z uśmiechem.
Ruszyliśmy i po paru minutach byliśmy już w szpitalu. Kiedy przyszedłem do swojej sali, okazało się, że dodatkowe badanie przełożono na następnym dzień. Usiadłem więc na łóżku i powoli starałem sobie ułożyć wszystko co usłyszałem od Znachorki.

Cała ta historia wydawała się być kiepskiej jakości bajką. Nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzyłby w to wszystko. Tylko jak wytłumaczyć tupot stóp w podziemiach i jednak do szpiku kości realistyczną obecność perkeli- wszak słyszałem co mówił Grabiński i Libergo! Mimo tego, że nie chciałem w to wszystko wierzyć, wszystko wierzyło się samo. Zresztą jeszcze w tym szpitalu nie dostałem „zwykłej” informacji.

Położyłem się spać, by następnego dni porozmawiać z Libergo, pożyczyć może jakąś książkę na temat historii tego miejsca. Długo jednak nie mogłem zasnąć. Coś mnie dręczyło i nie pozwalało znaleźć spokoju. Im więcej wiedziałem tym dziwniejsze wydawało mi się całe moje otoczenie. Wszystkie historie są tylko dla mnie czym dziwnym, bo dookoła mnie każdy jest z tym zaznajomiony. Na nikim takie rewelacje nie robią wrażenia. Kto wie, może kiedyś robiły, ale do tego wszystkiego przywykli i nawet bajkowi Naturianie i Węglanie i wszystkie spory między nimi nie są dla nikogo w szpitalu i okolicach bajką, tylko wielką i żyjącą historią.

Pytanie jest inne: „Po jaką cholerę akurat mnie, a nie innemu pacjentowi została ta pseudowiedza przekazana!?” Pewnie każdy mógłby ją posiąść, skoro wszyscy jesteśmy jednak równi. Każdy z nas ma jakieś talenty i każdy coś potrafi. Z tym jednym wyjątkiem, że z moim słomianym zapałem, ja nigdy nie potrafiłem nic. Ze świetnymi planami znajdowałem się zawsze na mieliźnie chęci. Tysiące planów i wizji stawało się osiągalnych ale coś zawsze odciągało mnie od uzyskania tego czego tak bardzo chciałem. Może to dobrze, że ma się dużo zainteresowań, ale jednak dobrym nie jest, że nic się z tym nie da zrobić! Podobnie w obecnej sytuacji szpitalnej. Wiem tak dużo, jeśli założymy, że to wszystko jest prawdą, a nawet nie wiem co mógłby zrobić jako następne! Przecież, ja sam mam dosłowne braki w sobie, które – choć nie jestem tego pewien, to pewnie przeszkodzą mi w realizacji czegokolwiek!

Tak rozmyślając, nawet nie zauważyłem kiedy zasnąłem… Znalazłem się na małym metalowym balkoniku, otoczonym barierką. Siedziałem oparty o ceglaną ścianę i patrzyłem w dal, bliżej tudzież dalej nieokreśloną. Odwróciłem głowę w prawo i zobaczyłem Ją.
- Spróbujesz? – spytała.
- Kim jesteś? – odpowiedziałem jakbym nie słyszał pytania.
Ona jednak wstała i zaczęła szybko zbiegać metalowymi, zakręconymi schodami. Podniosłem się w te pędy i pobiegłem za nią. Schody okazały się jednak niezbyt trwałe i kiedy byłem mniej-więcej w połowie, zaczęły się chwiać aż w końcu odczepiły się od ściany, do której były przykręcone i z hukiem uderzyły o bruk… razem ze mną. Dziwnym trafem znalazłem się w mgnieniu oka na polanie, na szczycie niewielkiego pagórka. W dolinie wiła się droga, przy której stały rzędem niewielkie domy. Z każdego unosił się lekki dym. Zero samochodów, z trudem ujrzałem dwie osoby stojące przy przydrożnej kapliczce. Podniosłem się z ziemi i usiadłem na ławce przy drewnianym domku. Patrzyłem na zachód słońca, a wewnątrz czułem potężny, narastający niepokój. Nie miałem w sumie czego się bać, nie miałem zmartwień i z tego co sobie przypominam, nigdy ich nie miałem zbyt wiele… więc o co chodzi?
Nagle z zza moich pleców odezwał się zgrzyt i dostałem w głowę otwierającym się oknem!
- Co tak siedzisz?! Wstawaj! – powiedziała rzucając we mnie kurtką przeciw deszczową. – Idziemy i nawet ani trochę się nie ociągaj!
- Ale …
- Żadnych „ale”. Nie rozumiesz mnie? Nie rozumiesz co do ciebie mówię?
Chyba zrozumiałem. Wstałem, ubrałem kurtkę i pobiegłem za nią potykając się co chwilę. Podała mi rękę, kiedy stanęliśmy pośrodku niewielkiego sadu.
- Czy dalej się boisz? – spytała.
- Czy się…
- Bo ja nie! – pociągnęła mnie mocniej, biegnąc pod górę.

Co mogłem zrobić. Obudziłem się, usiadłem na skraju łóżka i przetarłem oczy. Na parapecie leżało kilka zielonych listków, a słońce oświetlało całą moją salę. Gdzieś na zewnątrz szpitala, przez uchylony lufcik usłyszałem… choć przez moment zastanawiałem się, czy aby się nie przesłyszałem…ale nie! Znów… to dzwonek od roweru.

[tytuł rozdziału to wolne tłumaczenie wersu z piosenki zespołu Ampere "Escapism" - TB]

czwartek, 1 września 2011

Rozdział VI. Znam Ciebie lepiej niż Ty znasz kogokolwiek



Nie było mowy o żadnej maści. Libergo i Grabiński nawet o niej nie wspomnieli. Więc albo to był pretekst do spotkania i przekażą ją sobie później, albo nie bibliotekarz nie chciał, żebym wiedział coś, czego nie powinienem wiedzieć. Ciężko powiedzieć. Zresztą jakie to teraz ma znaczenie, skoro usłyszałem i tak dość dużo. Oczywiście- nic z tego nie rozumiejąc. Góra przejścia? Pierwsze słyszę. Podobnie jak o „perkelach”. Libergo już zarysował mi pierwsze krawędzi dziwności szpitala. Jeszcze do tego ta Znachorka! O co w tym wszystkim chodzi? Skoro mieszka niedaleko szpitala, to nie ma nic prostszego, jak iść i ją odwiedzić.

Wróciłem po śladach zostawionych wcześniej. Gdy stanąłem przy najwyższej wieży skierowałem twarz na zachód, gdzie teoretycznie powinna mieszkać Znachorka. Nie widziałem przez chwilę żadnej furtki w szpalerze drzew otaczającym szpital wielki jak cmentarz wojskowy. Dopiero po pewnym czasie dopasowywania widzenia do szczegółów, ujrzałem zarośniętą małą furtkę. Naprawdę niewielką, może miała 1,6 m. Kłódka była nowa, a jak nie nowa to przynajmniej w perfekcyjnym stanie. Była oczywiście zamknięta. Skierowałem się zatem wzdłuż drzew w stronę wyjścia ze szpitala. W końcu jeszcze parę chwil temu wychodziłem z Libergo przez bramę w „pozaszpitalną” przestrzeń. Może uda mi się znaleźć sposób na obejście furtki. Okazało się to niezbyt trudne, bo po jakichś 600 metrach znalazłem się już poza „strefą” wyznaczoną przez szpaler drzew. Okolica niczym niemalże nie różniła się od tych terenów, które już widziałem wędrując z Libergo. Jedynie powierzchnia terenu była trochę bardziej pofalowana. Pagórki dodawały uroku. Na szczytach jednych widać było malutkie zagajniki, na innych- zielone dywany trawy. Wszędzie było pełno kwiatów, co może dziwić, biorąc pod uwagę zbliżająca się zimę, a przynajmniej późną jesień. Byłem ubrany dość grubo, więc nie było mi zimno. Jak już wcześniej wspomniałem, jesień była w tym roku dość łaskawa, niemniej jednak dalej pozostawała jesienią, więc miejscami można było odczuć przenikający chłód. Dlatego tak bardzo zadziwiał mnie kolor trawy i wielość kwiatów. Drzewa też jakby nie dawały się jesieni i na złość jej, pozostawały zielone.

Z takim prostymi myślami szedłem sobie spokojnie przez kolejne pagórki. Zbliżała się pora obiadowa. Trochę żałowałem, że się na nią spóźnię, bo podobało mi się to rozwiązanie, że wszystko dostawałem „pod nos”. Odnajdywałem coraz więcej plusów w byciu „jedynym takim przypadkiem medycznym”. Pewnie nie tylko mnie tak traktowano. Pewnie każdy pacjent jest traktowany podobnie, a nawet tak samo. Ale idąc w zimowych butach po zielonej jak pastel trawie, zacząłem mieć coraz więcej przebłysków z czasów, kiedy jeszcze nie byłem w szpitalu. Nie były to w pełni kompletne wizje, ale tylko przejaśnienia umysłu, pojedyncze klatki filmu.

Zarysowały mi się niejasne powidoki uczuć. Pouczucia. Wszystko wyszło od tego, że jednak wszyscy są traktowani przez szpital tak samo. Jest to jak najbardziej sprawiedliwe i zrozumiałe. Wiadomym jest, że jeśli ktoś jest chory bardziej, wymaga większej opieki i bardziej całodziennej załóżmy, a jeśli ktoś ma mniejsze schorzenia, może dostać mniej czasu pielęgniarskiego na centymetr kwadrat swojej sali. Mnie osobiście podobało się to, że wszyscy skaczą obok mnie i starają się mną zająć, co pewnie nie wynika z mojej osoby jako takiej, ale z choroby którą jestem obarczony. Niemniej jednak czułem się w pewnym sensie wyjątkowo. Zawsze, a przynajmniej „zawsze”- w przedziale który przebłyskiwał mi w pamięci, czułem się trochę wycofany. Może i nawet zacofany, ale to nie o to nawet chodzi. Wycofany, czyli nie stojący w pierwszym rzędzie. Kiedy wszyscy znajomi, bliscy, stali jak jeden mąż w pierwszej linii zainteresowani i uwagi, ja szwędałem się w okopach linii drugiej. Tej, która też jest widoczna ale już tylko wtedy, gdy wytęży się wzrok. Niejednokrotnie uczucia te były błędne, wywołane poczuciem chwili. Pewnie większość z nich wynika i wynikała z absolutnego niezrozumienia. Niezrozumienia siebie i otoczenia. Dlatego też nie dziwi mnie takie rozmyślanie, bo w obecnej sytuacji, kiedy nie wiem dokładnie co się ze mną dzieje i dlaczego, „niezrozumienie” a na pewno chęć zrozumienia, będą mi towarzyszyć dość często.
Ale wracając do rozmyślań podróżnych. Przez ten czas okopowania się poza linią ataku, nabrałem pewnych przekonań i przyjąłem wiele nawyków, które niczym wielki gwóźdź w belce podkładu kolejowego, siedzą we mnie i tak łatwo nie dają się wyplenić. Mimo czasu, nie jest to proste, a nawet staje się coraz trudniejsze. Owe nawyki, które składają się na wypadkową zachowań ma każdy, jednak nie każdemu mogą one przeszkadzać. Ja to ja, prawda? Mantryczne powtarzanie tego zdania też nie daję do końca idealnych rezultatów: „ja to ja, ja to ja…”. Są osoby akceptujące istniejącego siebie w stu procentach. Ja chyba nigdy nie miałem odwagi na powiedzenia sobie właśnie takiej formuły. Zawsze też dziwi mnie pewność wszystkich wokół, że jest jakieś zdanie, które tylko i wyłącznie należy do nich właśni. Że każdy ma swoje zdanie i czasem, a nawet częściej niż czasem, nie rezygnuje z niego. Ja czegoś podobnego nie miałem chyba nigdy. Chyba powoli zaczynam rozumieć ideę schorzenia „pustych miejsc”. Może na poziomie psychiki, polega to własnie na takich brakach? Kto wie…

Szedłem powoli przez trawiastą polanę. Ścieżka nie była uczęszczana, bo widać było nienaruszone źdźbła traw, stojąca na straży dalszej podróży. Minąłem kilka krzaków z malinami rosnącymi nieopodal małego zagajnika. Maliny kojarzą mi się jednoznacznie z latem i duszącymi polowaniami w ich zaroślach, na kilka osłonecznionych owoców. Kiedy wyszedłem z „malinowego chruśniaka”, z trawiastej ścieżki zaczęła nieśpiesznie wyłaniać się ubita droga, a po kilkudziesięciu metrach, szedłem już wybrukowanym chodnikiem. Zdziwiłem się, że ścieżka prowadząca do Znachorki, osoby z definicji „magicznej”, była stricte nowoczesna. Zaczęło trochę bardziej wiać. Jesienny chłód po raz pierwszy dał o sobie znać w dość jednoznaczny sposób. Przyśpieszyłem trochę kroku, idąc lekkim truchtem z pochyloną głową. Po dosłownie 20 sekundach znalazłem się pod olbrzymim dębem. Jego rozłożyste konary zasłoniły mi horyzont i całe pozahoryzontalne towarzystwo. Rozglądnąłem się dookoła, ale nie zauważyłem, żebym pomylił ścieżki. Ta na której byłem, była jedyną w okolicy. W ogromnym, kilkunastometrowym pni drzewa, zauważyłem drzwi, takie zupełnie zwyczajne, nic nie różniące się od drzwi w blokach mieszkalnych z wielkiej płyty. Zerknąłem lekko rozczarowany na framugę i niechętnie zapukałem w dudniącą od uderzeń płytę paździerzową. Od razu usłyszałem kroki, a damski głos tylko krzyczał: „Już, już! Chwila moment! Już schodzę!”. Popatrzyłem szybko do góry. W konarach drzew zbudowany był zwyczajny domek z drewna. Nic nadzwyczajnego, zero czarodziejskości. Zwyczajny domek na drzewie, taki, w którym każdy z nas chciał, albo bawił się za młodziaka.
- Dzień dobry! - odpowiedziała młoda pielęgniarka otwierając mi drzwi. – Czego sobie pan rzyczy?

- Dzień dobry. – Odpowiedziałem i zaniemówiłem. To już kolejne odstępstwo od mojego wizerunku domku Znachorki, „wiedźmowego klimatu”, czarów i niezwykłości.
- No to może jeszcze raz: dzień dobry! Czego sobie pan życzy? – zażartowała wesołym głosem kobieta.
- Dzień dobry – odpowiedziałem znów, nie wiedząc co powiedzieć dalej.
- Drogi panie! Ktoś chyba rzucił na pana urok, bo zapomniał pan języka w gębie! – powiedziała i roześmiał się perlistym śmiechem.
- Urok! Właśnie! Szukam… wie pani…
- Znachorki. Tak. Wiem. Dziwne by było gdyby nie wiedziała, prawda? – śmiała się nieustannie. A po skończeniu tego zdania, wybuchnęła śmiechem jeszcze bardziej szczerym. – No ale to co? Znalazł pan! Czym mogę służyć!

Tego było już za wiele. Gdzie starucha ze spiczastym nosem, chustą na głowie i miotłą! Właśnie- nawet po domu miała latać na miotle!

- Pani jest Znachorką? – zapytałem.
- Ano ja! Chyba jest pan zniesmaczony…
- To nie chodzi o zniesmaczenie, ale o – sam nie wiedziałem jak to powiedzieć. W takich sytuacjach „proste słowa z gardła nie chcą w wyjść najbardziej”! – Mogę wejść? – spytałem.
- Zapraszam, przecież po to pan przyszedł. – powiedziała otwierając mi swoją osobą przejście do… mieszkania! Tak! To było mieszkanie, bez żadnych, ale to naprawdę żadnych atrybutów magicznych. Wchodziło się oczywiście w wydrążonym pni po kilkudziesięciu schodach, żeby dotrzeć do przedpokoju, ale to tylko jedyna niezwykłość tego lokum. Reszta była zwykła.

Przedpokój oklejony niebieską tapetą, był malutkim pomieszczeniem z szafką na buty i małą szafą na ubrania. Wykładzina była szara co świetnie maskowało brud. Z przedpokoju drzwi wychodziły do łazienki i jednego przechodniego pokoju. Zrobiłem kilka krokow do przodu, ale czułem się bardzo niepewnie. Nic nie wyglądało tak, jak POWINNO wyglądać w chatce Znachorki. Wszedłem do dużego pokoju, który wręcz przytłaczał realnością. Nie było wielkich probówek, eliksirów, słojów z ropuchami czy chociażby sowy, pohukującej z cicha. Dosłownie: nic, co mogłoby wskazywać na niezwykłość tego miejsca. Ściany poza wspomnianym wytapetowanym przedpokojem, były pomalowane na biało, a na nich pełno było od oprawionych w anty ramy zdjęć, głównie czarnobiałych. Gdzieniegdzie wisiały haftowane krzyżykami obrazki owoców. Pokój był stosunkowo duży. Po prawej stronie od wyjścia z korytarza znajdowały się drzwi na balkon, a dalej na malutki taras. Na wprost, widziałem wejście do dalszego pokoju, błękitno-białego i obok niego, na lewo, wejście do kuchni. Po stronie balkonu nie było ściany, tylko olbrzymie okna. Kuchnię od pokoju dzieliło wycięte w ścianie okno z lada. O! Kuchnia już bardziej przypominała moje wyobrażenia o magicznych zdolnościach. Dużo rupieci, porozrzucane przyprawy, obok aluminiowego zlewu stały w rządku umyte naczynia, zwykle garnki i dwie patelnie. Na ladzie stała niedokończona sałatka. W dużym pokoju na środku stal niski stół, z najzwyklejszego drewna z niebieską, koronkowa serwetka na nim. Przy ścianie (tej, w której było wejście do drugiego pokoju) stała przytulna kanapa, a naprzeciwko niej, po drugiej stronie pokoju – dwa fotele, ogromne, takie, że nic tylko siąść i spać.

- Czego pan sobie życzy – powiedziała kobieta, oddzielając od siebie słowa w lekkim podirytowaniu.
- Niczego, w sumie.
- A zatem: do widzenia? – zapytała jeszcze resztką optymizmu.
- Szukam Znachorki, proszę mnie źle nie zrozumieć…- odpowiedziałem niepewnie, próbując jeszcze raz wybadać, czy rzeczywiście jestem w mieszkaniu Znachorki.
- Aha. Dobrze. Zrozumiem dobrze. O co chodzi? – odpowiedziała na moje pytania lekko podenerwowana i ujęła się pod boki. W sumie już o to pytałem.
- To …pani? Znachorka to pani…
- Nie latam na miotle, nie mam wielkich kurzajek na twarzy ani haczykowatego nosa. Już odpadam z roli wiedźmy? – zaśmiała się.
- yhh…tak? – odpowiedziałem przekornie, bo denerwowało mnie jej zdenerwowanie.
- A więc to nie ja. Żegnam. – powiedziała szybko i nie pozostawiając miejsca na dalszą dyskusję.
- No chwila, droga pani! No albo rozmawiamy poważnie, albo będziemy się tak droczyć! – odparłem zirytowany.
- Ja cały czas jestem poważna, to pan tu urządza jakieś sceny!
- Jakie sceny!? Pytam grzecznie kim pani jest, a dostaję jakieś puste żarty jako odpowiedź.
- Odpowiedziałam na wszystkie pytania, co więcej zgodnie z prawda. Poza tym jest pan w moim domu, więc dlaczego pan na mnie krzyczy?
- Nie krzyczę, ja dopiero mogę zacząć. Przyszedłem zobaczyć się ze Znachorką, a to miejsce nie wygląda mi na siedzibę nadprzyrodzonych mocy.
- Ok. Jakie to miejsce powinno być? – zapytała nad wyraz trafnie.
- No takie… inne niż to! Tu jest jak w domu, tak miło i przyjemnie. A nie stęchło i z lekkim zaduchem ulatującym ze świec. No jak to tak? W bajkach było i jest inaczej! – zirytowałem się.
- Drogi panie! Jeśli pan …haha… to dobre, jeśli pan będzie dalej żyć jak w bajce, to powodzenia! Szybciej pan wykituje z takiego baśniowego zapatrzenia niż z powodu swoich Pustych Miejsc.
- Co?! Skąd pani wie? – zaskoczy al mnie jak nie wiem.

W tym momencie spojrzała na mnie dobitnie, ale z lekką pogardą. Pokazała mi miejsce na kanapie, gdzie usiadłem, a ona sama poszła do kuchni naparzyć kawy. Trochę nie mogłem się pogodzić…ba! W ogóle nie mogłem się pogodzić z tym co widziałem. Cały mój misternie budowany wizerunek Znachorki, starszej babci, latającej od czasu do czasu na miotle, z bielmem na oku. Zamiast domku na kurzej łapce, dostałem mieszkanie na drzewie. Do tego styl jego wskazywał na to, że nie mam się czemu dziwić. Kolor ścian krzyczał do mnie, że to wszystko jest jak najbardziej normalne i takie być powinno. Bzdura. I tak wiedziałem lepiej.

Kiedy tak siedziałem na kanapie, Znachorka, usiadła na wysokim taborecie przy ladzie, od strony kuchni i zaczęła kończyć śniadanie.

- Przyszedł Pan z czymś szczególnym?
- To znaczy, że z czym… - naprawdę nie wiedziałem jaki interes można mieć do znachorki.
- Niech pan nie robi ze mnie głupola! Może coś jest nie tak z maścią, którą dałam Libergo ostatnimi czasy. Wie pan, tę dla koni?
- A to więc jest maść od pani!
- Nie wiedział pan? No to tak. Jest to maść ode mnie. Grabińscy mają podobno jakieś problemy z kilkoma ogierami, a w tym szpitalu ogiery muszą być cały czas zdrowe. Jeszcze teraz, w tym czasie!
- Jakim czasie? I dlaczego ogiery muszą być zdrowe? – zapytałem, bo nic a nic nie czułem się w tej konwersacji pewnie.
- Nie wie pan jeszcze wielu rzeczy. Dopiero niedawno wstałam, jestem lekko zaspana, więc dlatego mówię panu za dużo. No ale nic to. Nic więcej niż ponad to co mogę powiedzieć, będę się starała nie mówić. Zresztą, troszkę jestem w stanie odczytać pana myśli.
- Dobra dobra! Może jeszcze…
- Niech pan nie myśli do mnie po imieniu! – powiedziała lekko oburzona. Skąd ona wiedziała, że chce powiedzieć właśnie: „Może jeszcze umiesz latać na miotle i machać różdżką!?”.
- … a przepraszam. Niezły trik!
- Robi się pan irytujący. To żaden trik. Zresztą, nie chce mi się tego wszystkiego panu tłumaczyć. Jeszcze może, gdyby był pan uprzejmy, to co innego. Ale w takiej sytuacji. Proszę mi powiedzieć, co pana do mnie sprowadza, a potem proszę dać mi wrócić do moich obowiązków.
- Nie mam żadnego konkretnego celu wizyty. Staram się po prostu jak najwięcej dowiedzieć się o miejscu, w którym znalazłem się… przez przypadek, jak sądzę. Mogłem znaleźć się w innym miejscu, innym szpitalu, a znalazłem się tu. W środku niczego, bo z tego co wiem, żadnej cywilizacji nie ma w okolicy wielu kilometrów. To prawda?
- Że to środek niczego, czy że pan znalazł się tu przypadkiem, czy co? Teraz ja nie rozumiem. – odpowiedziała Znachorka z lekkim nerwem.
- Ok. Przepraszam za mój ton i zachowanie na początku naszego spotkania. Byłem zbyt zdziwiony panią i pani domem, i tym…
- …jak bardzo odbiega on od pana wyobrażenia?
- Dokładnie! Inaczej sobie to wszystko wyobrażałem. Miało być baśniowo, a jest normalnie, jak w bloku z wielkiej płyty. Rozumie pani?
- Rozumiem. Spokojnie, już się uspokoiłam. Zawsze szybko się zapalam, a potem żałuję swojego zachowania. Mogę panu co nieco powiedzieć, jednak na początku muszę pana skarcić.
- Proszę, biorę to na klatę! – odpowiedziałem żartem, choć po minie Znachorki wyczułem, że zrobiłem to niepotrzebnie.
Odwróciła się na stołku i sięgnęła po dwie kanapki. Zaczęła jeść nie pytając mnie o to, czy jestem głodny, co w sumie jeszcze raz wskazuje na to, że ona naprawdę umie czytać w myślach- nie czułem głodu.
- Musi pan trochę inaczej…a dobra, mówmy sobie na „ty”. Musisz patrzeć na to wszystko trochę inaczej niż dotychczas patrzyłeś. Jesteś chory, to prawda, ale to cię nie usprawiedliwia. Jesteś na swój sposób wyjątkowy, nie tylko przez „puste miejsca”. Choroba, która cię dopadła jest tylko motorem działań, katalizatorem! Pomimo wszystko. Proszę jednocześnie nie bagatelizować zgubnego skutku tego schorzenia na twoją osobę. Bo to nie tak, że dzieje się tylko dobrze. Ale z tego co czuję, to jeszcze nie zaczniesz odczuwać ubocznych skutków. No ale wróćmy do początku naszej znajomości. – w tym momencie było mi już wystarczająco głupio, żeby spłonąć – nie powinieneś tak zaczynać, bo tylko zaskarbiasz sobie wrogów. Hamuj się! To co teraz, akurat w tym momencie o mnie myślisz, jest niepoważne i nierealne. Nie potrafisz zrozumieć, że ja, właśnie ja w moim fachu, mogę wyglądać i zachowywać się całkiem normalnie?! Że ja to ja!? Posłuchaj: wymyśliłeś sobie mnie, jako znachorkę. I jestem nią. To już twoja i tylko twoja natura, charakter czy Bóg wie co jeszcze, nie pozwala ci zrozumieć, że to samo w sobie jest niezwykłe. Zresztą, wyobraź sobie… czy może lepiej, wyobrażałeś sobie mnie jako starowinkę, odstraszającą, która będzie ci kazać pić krew żaby i tym podobne sprawy. Wydaję mi się potwornie nie w porządku, że nie traktujesz mnie jako pozytywnego zaskoczenia i spełnienia „niespodzianki”. Bo to co sobie wymyśliłeś, to właśnie miała być niespodzianka. Niespodzianka dla ciebie. Dla nikogo innego. Powiedz – nachyliła się w moją stronę – czy gdybym spełniła Twoje oczekiwania, cieszyłbyś się czy narzekałbyś jeszcze bardziej?

Tu chyba miała racji więcej niż kiedykolwiek. Nie dość, że okazało się coś zupełnie niespodziewanego i nieoczekiwanego, to ja jeszcze nie byłem w stanie przyjąć tego jako dobrej karty. Gdyby okazała się kimkolwiek innym, powiedziałbym, że niczym mnie nie zaskoczyła i frustracja sięgnęłaby zenitu. Zrobiło mi się głupio i wcale nie zdziwiłbym się, gdyby kazała mi wynosić się z jej mieszkania w podskokach. Ale ku mojemu zdziwieniu jej oblicze się rozpogodziło. Patrzyła na mnie jakby…

- Niewiele osób mnie tutaj odwiedza – powiedziała nagle.
- A Libergo?
- No Libergo tak…racja, ale wymień kogoś jeszcze. Grabińskiego widziałam ostatni raz 3 tygodnie temu. Kiedyś przychodził tu częściej, a teraz jest strasznie zapracowany. Cała ta sytuacja na terenie szpitala potwornie go pochłonęła. Pewnie dlatego nie ma dla mnie czasu. A jeśli chodzi o obsługę szpitala, to już w ogóle nie wiem jak wyglądają. Wszystko załatwia Libergo…
- A kiedyś było inaczej, rozumiem? – spytałem niepewnie.
- Tak, tak. Kiedyś było inaczej, ale ostatnio jakoś wszystko się zmieniło. Może jednak minie trochę czasu i jakoś sprawy się ułożą. Kto wie.
- Jakie sprawy?
- Wszystkiego pewnie się dowiesz w przyszłości. Zresztą, skoro już mnie odwiedziłeś, to należy ci się jakaś nagroda, hehe, no powiedzmy, że nie nagroda, a niespodzianka- a jakże!
- No to co to będzie? Proszę mnie tu nie trzymać w niepewności! – powiedziałem przekornie.
- Jedno. Jedno pytanie, co do szpitala i okolic! Dam ci wyczerpującą odpowiedź. Od ciebie zależy, czy wybierzesz pytanie, które otworzy ci odpowiedź szeroką czy wąską. Dawaj!

Niezła szansa. Dużo mogłem się dowiedzieć, ale nie do końca wiedziałem, w który punkt uderzyć. No ale! Raz się żyję:

- Opowiedz mi o „perkelach”…

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Rozdział V. "...i w zieloności brodzić"


Przypomniałem sobie o współchorym z sali 38. Przypomniał mi się obrazek, kiedy widziałem go stojącego przy ścianie na korytarzu. Zaintrygowało mnie co u niego. Nie żebym poczuł jakieś „przyjacielskie uniesienie”, ale tak po prostu uderzyło mnie to, że była to pierwsza i póki co ostatnia osoba, którą poznałem w szpitalu, nie licząc pielęgniarek i ordynatora. Pierwsza dusza, która odezwała się do mnie swoim ego i teraz tak naprawdę tylko on jest mi tutaj znajomym. „Ciekawe, co u niego?”…kiedy u mnie wodospad zdarzeń i rollercoaster emocji, to ciekawe co u niego, co dzieję się z jego marazmem i depresyjnością, której ewidentnym świadkiem byłem ostatnio.

Pomyślałem, że nie ma co gdybać, ani odciągać wizyty w sali 38, w końcu to tylko par kroków od mojej „celi”. Przypomniałem sobie, że miałem też iść do biblioteki żeby poczytać coś o mojej dolegliwości „pustkowej”, ale stwierdziłem, że najpierw odwiedzę mojego kompana niedoli, a dopiero później będę się zastanawiał nad resztą spraw. Ubrałem kapcie i poszurałem do mojego „kolegi” o tłustych włosach. Kiedy wszedłem do środka uderzył mnie widok pustego łóżka… nie było już na nim nikogo. Nie było żadnych rzeczy, okno było otwarte na oścież, pościel poskładana. Na pozostałych dwóch łóżkach też nie było nikogo. Wisiały tylko dwie kartki informujących o przeniesieniu na inne oddziały. Na łóżku mojego kompana nie było żadnych informacji. Prześcieradło było ułożone w doskonały sposób. Nie przypuszczałbym, że może ono kiedykolwiek być ułożony w tak doskonały i równy sposób!

- Czego pan sobie życzy? – zapytała zza pleców moich pielęgniarka.
- A nic takiego siostro… - patrząc cały czas na łóżku „mojego znajomego” odpowiedziałem cedząc słowa – zastanawiam się, gdzie przeniesiono tego gościa, który tu leżał.
- Tego to nikt nie wie gdzie on się teraz znajduję – odpowiedziała z lekkim uśmiechem siostra- wiemy tylko gdzie leży jego ciało. Pustelnik – bo tak go w szpitalu nazywaliśmy- odszedł od nas. Dwa dni temu umarł.
- Jak?
- Tego nie mogę do końca powiedzieć, bo mnie tu wtedy nie było. Chyba we śnie. Ale nie jestem pewna.
- To nie rozmawiała siostra z nikim o tym wydarzeniu? – zdziwiło mnie trochę, że pielęgniarka nie wiem podstawowych rzeczy o śmierci swojego pacjenta.
- Proszę pana. Ja tu już pracuję 17 lat. Mam już trochę inne podejście do śmierci i chorób niż pacjenci, niż pan. Czy uważa pan, że słusznym byłoby się przejmować takimi wydarzeniami, kiedy w miesiącu zdarzało się, że ginęło kilkanaście osób? Przecież nerwów by nie starczyło na to wszystko. A jakoś innym jeszcze muszę pomagać. – odpowiedziała, dość rzeczowo, czym jednak mnie uspokoiła.
- W sumie, ma pani rację. Czy wiadome, czy ktoś zgłosił się już po ciało, albo kiedy pogrzeb… no i gdzie jest pogrzeb oczywiście…?
- Nikt się nie zgłosił i nikt się nie zgłosi… on nie miał rodziny, nie miał znajomych. Był sam. Sam jak palec i to już od dłuższego czasu. Nie wiem czy rozmawiał pan z nim coś więcej, nie wiem czy powiedział on panu o tym, jak długo był w szpitalu… proszę pana: 3 lata. Zawsz…
- Jak to trzy lata!? Mnie powiedział, że trzy miesiące i to do tego, że zaraz ma zostać wypisany! – przerwałem jej w pół zdania.
- No sam pan widzi. On troszkę oszukiwał nie tylko innych ale i sam siebie. Zresztą jego słynną śpiewką jest to, że: „za każdym razem udawało mu się przecisnąć między kruczkami prawnymi oraz medyczną praktyką”, i że dlatego przedłużaliśmy mu pobyt tutaj. To tez nie prawda. Pustelnik był bardzo chory, tylko nie do końca mogę panu powiedzieć na co. Na jego karcie były wolne rubryki. My, jako pielęgniarki i ogólny personel, nie mieliśmy dostępu do pełnych kart. Tylko leki i ogólne wytyczne. Do końca nie wiem o co chodziło. Jasne, że po lekach jakie podawałam, mogę się domyślać co się działo, ale były one tak różne, że musiałabym poświęcić kilka lat na to, by zgłębić tajniki wiedzy lekarskiej i dopiero cos o tym schorzeniu powiedzieć. Leki na alergie, zatrucie, antydepresanty, leki nie będące w powszechnym obiegu, silne środki przeciwbólowe, taki co to konia z kopytami są czasem w stanie powalić! Leków przeciwzakrzepowych miał już tyle, że nie pamiętam wszystkich nazw! Co dziwne, zdarzały się przypadki, w których otrzymywał kilka leków pod rząd, które teoretycznie nie współgrały ze sobą. Czasem aplikowaliśmy mu leki na nadciśnienie, żeby już za parę godzin podać mu leki dla osób, których ciśnienie jest za niskie… Widzi pan, to w większości, a nawet we wszystkich znanych mi przypadkach, jest niedopuszczalne. A tutaj jednak tak było i co więcej… nie pomogło. Pustelnik jest teraz w kostnicy i czekamy na datę pogrzebu.
- A gdzie będzie pogrzeb? Przecież nie ma rodziny czy krewnych czy znajomych? – zapytałem. W końcu jednak poszedłbym na uroczystość… to chyba był mój „potencjalny przyjaciel”.
- Ah… pan jest jeszcze z nami za krótko… nie wiem pan jeszcze kilku rzeczy o szpitalu i jego zwyczajach – powiedziała, a co mnie najbardziej zaciekawiło to to, że nie użyła słowa „przepisy, regulamin” ale „zwyczaj”. – Ale już panu tłumaczę. Wiele osób, które są w naszym szpitalu nie ma rodziny ani nikogo, kogo mielibyśmy poinformować o ich śmierci. Często pojawiają się tu i nawet nie wiedzą jak się nazywają… Wtedy, jeśli leczenie nie odniesie skutku i odchodzą od nas, to pogrzeb i pochówek odbywa się na terenie szpitala. Niech to pana nie dziwi, bo jest to teren ogromny i nie ma problemu ze znalezieniem miejsca na potencjalny cmentarz. Oczywiście nie jest to pochówek w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, Nie ma też cmentarza takiego, jakie widział pan do tej pory: żadnych grobowców, pomników. Nie ma czegoś takiego – popatrzyła na zegarek i westchnęła ciężko - Jeśli chce się pan dowiedzieć więcej na ten temat, zapraszam do biblioteki. Mogłabym panu opowiedzieć więcej ale obowiązki wzywają. A w bibliotece spotka się pan z panem Libergo. On jest bibliotekarzem i chyba pracuję w szpitalu dłużej niż ja czy którakolwiek pielęgniarka czy pielęgniarz. On powie panu więcej, a i może jakąś lekturę podsunie na długie wieczory. Do zobaczenia!

Weszła do sali, przymknęła okno i wyszła w stronę pokoju dla personelu. Ja popatrzyłem na zegarek. Była 11.30. Wcześnie. Ale biblioteka jest już chyba otwarta. Zszedłem na parter i wąskim korytarzem skierowałem się do biblioteki. Wiedziałem, gdzie ona jest, bo na każdym piętrze jest dokładnie wyrysowany plan ewakuacyjny całego szpitala oraz spis obiektów. Dlatego nie miałem problemów ze znalezieniem mojego celu.

Drzwi do biblioteki niczym się nie wyróżniały. Może tylko tym, że były nadzwyczaj wąskie. Mieściła się w nich tylko jedna osoba i to do tego wchodząca trochę bokiem. Drzwi drewniane, wiekowe, z żelaznymi sztabami. Zamykane na kłódkę, a w zasadzie na trzy. Żadnych nowoczesnych technologii, typu zamek elektryczny, alarm. W szpitalu tylko gdzieniegdzie (z tego co zdążyłem zauważyć) można było znaleźć alarmy i w większości były to alarmy przeciwpożarowe, a nie takie, które służą alarmowaniu o włamaniach itp. Przeszedłem przez drzwi, i znalazłem się w ogromnej (czy może to jeszcze dziwić, że w tym szpitalu wielkim jak cmentarz wojskowy, są jakieś pomieszczenia, które nie są wielkie?!) hali. Na pierwszym planie stało około dwudziestu stolików, a przy każdym po dwa krzesła. Wszystko drewniane, inkrustowane. Na krawędziach wszystkich przedmiotów znajdowały się małe kamyczki. Niepofarbowane, naturalne. W niewielkich odstępach zdobiły one wszystkie stoły i oparcia siedzisk. Wszystkie ściany biblioteki (i czytelni zarazem), były otulone ogromnymi, pięcio- lub sześciometrowymi regałami, na których półkach, w równych rządkach stały książki, ustawione wręcz w idealny sposób. Oczywiście to nie był koniec regałów. Za dwoma rządkami stołów, ustawionymi równo po dziesięć, ciągnęły się kolejne regały, których naliczyłem osiem. Gdzie był ich koniec? Tego nie mogłem od wejścia dojrzeć. Przed rzędami stołów w kącie po prawej stronie od wejścia, stało biurko, ułożone w kształcie litery „L” a za nim siedział, schylony nad zeszytem łysiejący mężczyzna. Był on jedyną osobą w całym pomieszczeniu, przynajmniej na tyle ile mogłem powiedzieć. Nie widziałem bowiem, czy ktoś krząta się między regałami w okolicach przeciwnej od wejścia ściany. Podszedłem do, jak się okazał, pana Libergo. Miał na biurku postawioną kartkę z nazwiskiem, dlatego od razu ucieszyłem się, że będę mógł z nim osobiście porozmawiać. Miał na nosie okulary, ale mimo to, schylał się pisząc coś w notatniku. Pisał piórem, co chwila maczając je w kałamarzu. Pisał to nawet źle powiedziane, bo pismo pana Libergo wyglądało tak, jakby ćwiczył je przez długie lata. Kaligrafia musiał być chyba jego hobby. Standardowe wyposażenie bibliotekarza: klika przegródek z rewersami, kartami bibliotecznymi itp. W kącie stały regały z kartami katalogowymi, a ich liczba budziła respekt! Pan Libergo musiał chyba dużo czasu poświęcić na porządkowanie takiej ilości kart!

Podszedłem do biurka i kiedy otworzyłem usta, żeby cokolwiek powiedzieć, pan Libergo od razu się na mnie popatrzył, niezwykle raptownie unosząc oczy.
- Czego pan sobie życzy – zapytał niezwykle przyjemnym, niskim głosem.
- ehm… dzień dobry… chciałbym zap…
- …isać się do biblioteki? Jest pan nowym pacjentem? – przerwał mi w półsłowa.
- eh… też, ale to niekoniecznie jest mój finalny motyw przyjścia do pana – można było tę wypowiedź ubrać w prostsze słowa, ale po pierwsze, dlaczego by nie mówić w ten sposób, a po drugie rozmawiałem z człowiekiem, na którym, jak mi się wydawało, nie robiło to większego wrażenia – chciałbym dowiedzieć się kilku szczegółów o „zwyczajach” szpitala. Pielęgniarka przysłała mnie do pana, bo może mi pan podobno powiedzieć co nieco.
- Trochę wiem – powiedział i urwał nagle wypowiedź.
Pokiwałem głową udając ironiczną aprobatę.
- Doskonale!
- Czego chce się pan dowiedzieć? – zapytał wyczuwając ton mojego głosu. Oczy zmrużył, a ręce położył delikatnie na stole. Czułem, że jest to człowiek, z którego nie można drwić. Dlatego zrezygnowałem z ironii i tym podobnych zabiegów.
- W ostatnich dniach umarł mój… kolega z sali obok. Chciałbym pójść na jego pogrzeb, a nawet nie wiem, czy takowy się odbędzie…
- Chce pan wiedzieć jak odbywają się tutaj pogrzeby? – przerwał mi Libergo.
- Tak. Wyjął mi pan to z ust – uznałem takie stwierdzenie za…
- Niezła gra słowna! Dużo jest do opowiedzenia – popatrzył na zegarek – proszę dać mi 15 minut i zaraz do pana wrócę.
Szybko wstał zza biurka i poszedł szybkim krokiem między regały z książkami. Odwróciłem się stołu i odprowadziłem go wzrokiem. Kiedy zniknął mi z zasięgu wzroku, zacząłem przyglądać się książkom leżącym na stercie „zwroty”. Leżały tam typowo medyczne książki głównie o złamaniach i zwichnięciach stawów kolanowych. Jedna z nich tylko była o chorobach wątroby i dróg żółciowych. Zacząłem spacerować po bibliotece. Przeglądanie wszystkich regałów mijało się z celem. Dlatego próbowałem znaleźć jakiś punkt zaczepienia, coś co mnie zaintryguje i pozwoli zabić te 15 minut oczekiwania. Wszedłem między dwa z ośmiu regałów. Tak się złożyło, że były to dwa środkowe i szybkim krokiem udałem się na ich koniec. Gdy stanąłem przy przeciwnej do drzwi wejściowych ścianie zauważyłem, że ani jedna książka nie jest akurat w tym miejscu o medycynie. Nie były to też książki przygodowe, kryminały, romanse i inne tego typu lektury, które mogą czytać chorzy by nie myśleć o swoim schorzeniu. Na tej północnej ścianie znajdowały się m.in. książki przyrodnicze („Mała Encyklopedia Leśna”, „Mammal Species of the World. A Taxonomic and Geographic Reference”, „Czerwona księga gatunków zagrożonych” itd.), historyczne (m.in. „Wojna węglowa”, „Zakony świata: ich rola i znaczenie w czasach rewolucji”, „Wojny ekonomiczne”) i książki zawierające wiedze stricte inżynierską („Wydobywanie węgla metodą odkrywkową”, „Przemiany adiabatyczne” czy „Odnawialne źródła energii”). Zacząłem przeglądać poszczególne tytuły. Każda książka miała swój unikalny numer, składający się z litery i dziewięciu cyfr. Wszystkie były starannie utrzymane i nie widać było na nich zbyt wielu śladów użytkowania. Po kilku minutach usłyszałem kroki bibliotekarza, więc odłożyłem akurat trzymaną książkę i poszedłem do jego biurka. Ubrał się w marynarkę i lekko przeczesał kilka pozostałych na jego głowie włosów.
- Chodźmy, może przejdziemy się trochę. Siedzę tu od 6.30 i przyznam się, że potrzebuję trochę odpoczynku. A na dodatek, mam jeszcze coś do załatwienia w farmie na południowy-zachód od szpitala. To nie jest tak bardzo daleko. Może mi pan potowarzyszy?
- Z miła chęcią! Chodźmy! – bardzo podobał mi się ten pomysł. Szybko poszedłem do siebie na górę i poprosiłem siostrę o coś ciepłego do ubrania. Dostałem ciepły płaszcz, szalik i czapkę oraz zimowe obuwie. W tym roku jesień była dość łaskawa, ale i tak lepiej było się nie narażać na niepotrzebne chorobotwórcze czynniki.


Po dziesięciu minutach byłem już przed rzeźbionymi drzwiami do szpitala (wielkiego jak cmentarz wojskowy). Libergo już na mnie czekał, chuchając w złożone ręce. Widać, że było mu chłodno pomimo tego, że była dopiero 12. Gdy wychodziłem z budynku, zauważyłem, że bibliotekarz jest pochylony i stoi na lekko ugiętych nogach.
- O! Już pan jest. Świetnie, chodźmy. Muszę zanieść Grabińskim trochę maści, bo prosili mnie o to parę dni temu. A ja dopiero teraz mogłem ja zdobyć.
- Jak to zdobyć? Była pan w sklepie? Jest tu nieopodal jakiś sklep… albo nawet czy gdzieś dalej jest tutaj sklep, niekoniecznie nieopodal?
- Nie, nie mój drogi. To działa trochę inaczej. Nie ma w pobliżu 30 km żadnych sklepów i domów. Więc dostawy działają na podobnej zasadzie co w schroniskach górskich, od czasu do czasu przyjeżdżają dostawcy, wielkimi samochodami z zaopatrzeniem. Szpital jest też nieco samowystarczalny więc nie musimy się o nic troszczyć. O nic, co znajduje się w sklepach, oczywiście.
- A co to za maść? Również została przywieziona przez dostawców? Czy sam pan ją wytworzył?
- Zadajesz bardzo dużo pytań, młody człowieku. Wiedz, ze nie na wszystkie jestem w stanie odpowiedzieć. Nie na wszystkie mogę Ci odpowiedzieć. Nie masz też wystarczającej wiedzy, żeby zrozumieć wszystko co chciałbym ci powiedzieć.

Tym mnie zdenerwował. Nigdy nie lubiłem takiego tonu. Zresztą zawsze mam problem z osobami zbyt pewnymi siebie. Działa mi na nerwy to, że na wszystko mają gotową odpowiedź, oraz to, że wszystkie ich działania są jedyne i najlepsze. Nigdy tak nie miałem i czuję, że jeszcze długo mieć nie będę, choć staram się to zmieniać.
- Proszę nie wytykać mi…
- …mojej niewiedzy – przerwał mi Libergo – Drogi panie! Proszę o trochę pokory. Ja naprawdę, nie chcę dla pana źle. I wiem co mówię. W szpitalu i jego okolicach dzieją się takie rzeczy, które po wielu, wielu latach mogą jeszcze wydawać się dziwne i nietypowe. Ja sam jeszcze nie wszystko rozumiem, a sam pan widzi, że jestem wiekowym pracownikiem.
- …eh… no może ma pan rację. Ale takie teksty działają na mnie jak płachta na byka.
- Zaprzyjaźnimy się. Czuję to – odpowiedział, a w mojej głowie otworzyło się okienko, że i ja również tak pomyślałem.

Szliśmy przez tereny, które jeszcze nie zostały dotknięte przez zimno i jesienną aurę. Trawa była soczyście zielona. Wszędzie można było odnaleźć kamienne murki, oddzielające jakby od siebie poszczególne pola. Te naturalne parcele były dość sporych rozmiarów. Gdzieniegdzie znajdowało się małe skupisko drzew. Najpierw szliśmy wśród traw, sięgających nam do pasa. Nie było żadnej ścieżki, a Libergo szedł jakby na pamięć. Kierowaliśmy się od razu na południowy-zachód, a po 300 – 400 metrach skręciliśmy lekko na zachód, wchodząc w urokliwy zagajnik. Na drzewach było jeszcze sporo liści. Choć to tylko przedsmak tego, co mogło się tu zaobserwować w lecie!
- Pytałeś mnie… pytał pan… - zagaił bibliotekarz – o pochówki.
- Może pan do mnie mówić na „ty”. Będzie to jak najbardziej na miejscu – odparłem.
- Dziękuję, bardzo mi miło! Zatem słuchaj! Chodzi o pochówki – powiedział i instynktownie, nawet nie patrząc pod nogi skręcił znów na południowy – zachód. Mam dobry zmysł orientacji, więc zauważam takie rzeczy.
- Tak. Dokładnie. Ostatnimi dniami odszedł mój znajomy z sąsiedniej sali…
- …i nie miał znajomych, ani rodziny. Wiem. Nie powtarzaj mi rzeczy, które już powiedziałeś – odpowiedział z uśmiechem.
- hehe… racja. Jak to wszystko się odbywa w tym przybytku wielkim jak cmentarz wojskowy?
- Jeśli ktoś ma rodzinę, to wszystko dzieję się całkiem normalnie. Przyjeżdżają krewni i zabierają ciało. To co robią z nim później to już nie nasza sprawa.
- To było dość proste do zrozumienia. Bo jeśli jest rodzina…
- …wiesz, to różnie i tak bywa!
- Różnie bywa, ale na ogół jest podobnie. Zabierają ciało do zakładu i potem zakład robi już resztę. Ale z tego co zdążyłem się rozeznać, to tutaj za dużo osób z rodzinami nie ma, prawda? Zwykle no-name’y i tym podobne sprawy. Więc dlatego to mnie intryguje, co robi się z ciałami zmarłych bezimiennych. Nie wiem jak duże jest terytorium szpitala, choć domyślam się, że olbrzymie- jak wszystko wokół. Skoro nie ma cmentarza, bo tak powiedziała mi pielęgniarka, to co? Kremacja? Formalina?
- Oj nie! Kremowaliśmy kiedyś ciała, ale to na specjalne życzenie jeszcze żyjących. Teraz nie. Na ogół ludzie nie chcę być kremowani. Wiesz, pomimo tego, że to jak najbardziej dobra forma pochówku, to jeszcze w umysłach ludzi krąży przeświadczenie, że to barbarzyństwo.
- Więc co się dzieje z ciałami?- spytałem jeszcze raz, już lekko rozdrażniony. Wyszliśmy w tym czasie z zagajnika i znów znaleźliśmy się na polanie pełnej malutkich murków. „Piękny teren, w sam raz na taką rozmowę” pomyślałem i poparzyłem na swojego kompana. Na linii horyzontu, było widać już zabudowania, chyba dom Grabińskich, i znów malutki las okalający dom i działkę.
- Już ci tłumaczę. Szpital ma dość długo historię, nie będę się w nią całkiem wgłębiał, żeby cię nie zanudzić, poza tym jest w niej tyle aspektów, że musiał bym siedzieć z tobą kilka dni, żeby ci to wszystko opowiedzieć, a i tak coś bym mimowolnie pominął. Tak jak mówiłem, kiedy zaczynała się tu działalność szpitalna, najwięcej pacjentów było jednak „rodzinnych”. Bliscy przywozili ich tutaj, żeby na odludziu, w profesjonalnym otoczeniu personelu dochodzili do siebie. Potem wyjeżdżali i tylko co parę tygodni przyjeżdżali w odwiedziny. No i gdy pacjent zmarł to wtedy również pojawiała się rodzina. Karawan i te sprawy. Jednak sprawy w szpitalu potoczyły się tak jak się potoczyły. Coraz mniej osób mających krewnych zaczęło pojawiać się w naszych włościach. W końcu nawet ci, którzy się pojawiali, byli na ogół w takim stanie, że rodzina zostawiała ich w szpitalu już do końca ich dni. Tak to się na ogół układało. Tak jak już wcześniej wspominałem, krewni przyjeżdżali do chorych co jakiś czas, ale prawie nigdy nie zabierali ich z powrotem. Wtedy ordynator, a w zasadzie nie on sam, ale całe gremium lekarskie i nadzorcze, musiało zdecydować co z ciałem zrobić. Nie mogę opowiedzieć ci o wszystkim dokładnie, więc w tym miejscu poprzestanę na tym, że zwykle wybierano kremację. Około kilometr na północny-wschód od szpitala, znajduję się mała elektrownia węglowa, która zasila szpital. Obok niej zbudowano małe krematorium, w którym to dokonywano „pochówków”. Urny z prochami jeszcze nigdy nie zostały odebrane. Mam namyśli, że żadne prochy jeszcze nie zostały odebrane. Dlatego wszystkie stoją w specjalnie przygotowanej sali w drugim poziomie piwnic. Widzę, ze drugi poziom piwniczny też jest dla ciebie zaskoczeniem…
- To prawda – zająknąłem się ze zdziwienia, bo zacząłem się zastanawiać, które to dno, szkatułki zwanej szpitalem.
- Widzisz. Wróćmy jednak do twojego pytania. – rozejrzał się w koło. Przechodziliśmy przez któryś już murek z kolei, w niektórych były furtki, ale w kilku jej brakowało. Czasem wchodziliśmy na jakąś wydeptaną w gęstej trawie ścieżkę, ale na ogół szliśmy „na dziko”. – Po kilku jednak latach… ehm… - zająknął się tajemniczo – pojawiło się rozporządzenie, żeby już nie dokonywać kremacji, że znalazło się na terenie szpitala miejsce, w którym będzie można odprawiać pogrzeby. Dokładnie na południe od szpitala znajduję się Wiecznie Zielone Wzgórze. Tam wskazano miejsce, gdzie można chować zmarłych. Określono…
- Kto to określił? – przerwałem Liberdze.
- Niech wystarczy ci póki co, że „ktoś” na to pozwolił – odparł, lekko niepewnym głosem, tak jakby już chciał mi coś powiedzieć, ale nie do końca mógł – Może w swoim czasie się dowiesz czegoś więcej.
- Ale dlaczego nie chce mi Pan wszystkiego powiedzieć? – spytałem lekko podirytowany.
- Uspokój się. Nie mogę powiedzieć ci wszystkiego i obawiam się, że mało kto tutaj będzie mógł ci wszystko powiedzieć. Może jakimś cudem uda ci się przechwycić więcej informacji, ale póki co, nie możesz wiedzieć wszystkiego.
- Nie rozumiem z tego nic a nic. Jestem pacjentem w tym szpitalu, wiec chyba mam prawo wiedzieć…
- Uspokój się! – powiedział spokojnie ale stanowczo. - Nie możesz wiedzieć wszystkiego już teraz. I nie zmuszaj mnie bym powiedział ci coś, czego nie mogę. Lubię cię, ale musisz jeszcze chwilę tu pobyć by zrozumieć, że nie jest to zwykłe miejsce. Sądzę, że z twoją dociekliwością stanie się to prędzej niż później.
- No dobrze, nie chcę żeby miał Pan nieprzyjemności. Dlatego proszę mówić dalej, to co może pan powiedzieć. – powiedziałem to, choć zupełnie nie mogłem się z tym pogodzić. Mój raptowny charakter nie dawał mi spokoju i cały czas dźgał mnie w okolice mózgu, by pytać dalej i dalej.

- Właśnie: pogrzeby! Będąc jeszcze „na wolności” pewnie zetknąłeś się z terminem „zielony pogrzeb”, prawda?
- Co nieco słyszałem. Słyszałem też, że wiele osób nie godzi się na taką formę pochówku.
- To prawda. Mamy takie czasy… a zresztą zostawmy to! Jesteśmy teraz tu, a nie gdzie indziej. „Gdzieindziej” nie istnieje! Kiedy ordynator dowiedział się o możliwości chowania zmarłych na Wiecznie Zielonym Wzgórzu, postanowił wprowadzić swój pomysł, który chodził mu już po głowie znaczny czas, w życie. – usiedliśmy na jednym z murków, ustawionym nieopodal domu Grabińskich. Libergo chciał dokończyć mi opowiadanie jeszcze przed wejściem do domu, a przy okazji chciał odpocząć. Przybytek Grabińskich było już widać nieco niżej od miejsca, w którym siedzieliśmy. Był to nieduży domek, jakby wtopiony w skały wystające tuż za nim. Był drewniany, brązowy. Przed wejściem był ganek przykryty dachem z czarnych dachówek. Obok ganku, który nie miał długości równej frontowi domu, był jakby podest z drewna mający długość około 8 metrów. Było to miejsce przeznaczone, w moim mniemaniu, pod grill albo poranne śniadanie, gdzie można wystawić stół i krzesła i tak dalej. Skałki za domem były lekko obrośnięte trawą i mchem. Gdzieniegdzie rosły wesoło zielone drzewa. Siedzieliśmy razem z Libergo i słuchając go, patrzyłem na ten arkadyjski przybytek. Troszkę schowana za skałkami jawiła się stajnia. Mówię troszkę, gdyż był to dość potężny budynek mogący pomieścić kilkanaście koni. Kilka z nich pasło się kilkadziesiąt metrów za domem. Libergo tez chwilę odpoczął patrząc na zwierzęta, podrapał się po głowie i ciągnął dalej:
- „Zielone pogrzeby” mogą przyjmować różne formy. Ordynator chciał, żeby ten u nas, miał jak najbardziej naturalny charakter. To był podstawowy warunek pochówku. Jeśli ktokolwiek z rodziny się na niego nie zgodził, albo chory nie wyraził… że tak powiem: zainteresowania tymże, wtedy uruchamiano krematorium. Ale w niemalże 100% nie było odmów. Ciało zmarłego wiąże się w płócienny całun i następnie zakopuje je bezpośrednio w ziemi. Następnie na grobie, nasz szpitalny ogrodnik sadzi „mysie uszka”. Często są niebieskie, ale zdarzają się inne: różowe, żółte i białe. Białych jest najmniej, ale i tak Wiecznie Zielone Wzgórze jest dzięki nim miejscem wyjątkowym. Słyszałeś już o naszej Znachorce?
- yhmm… to jest szpital, tak? – zapytałem sarkastycznie. – Jest tu znachorka?
- Nie naigrywaj się. Jest i to od wiek wieków. Nie słysza…
- Nie słyszałem o niej. – przerwałem mu.
- Według niej, wąchając „mysie uszka”, jesteśmy w stanie po zapachu dowiedzieć się, jakie życie prowadził nieboszczyk. Do tego w kwiatach zamknięta jest pamięć o ludziach. Wszystko ma tu głęboki sens.
- Albo bezsens, jak kto woli…
- Jeszcze nie wiele wiesz. Więc nie mogę mieć ci za złe niewiedzy. Przekonasz się sam, że jeszcze wiele niesamowitości Cię tu spotka. Nic to. Idę pogadać z Grabińskimi. Może przy okazji opowiem ci jeszcze więcej o Wiecznie Zielonym Wzgórzu. Póki co musi ci to wystarczyć.
- A gdzie mieszka Znachorka? – spytałem szybko.
- Niedaleko szpitala wbrew pozorom. Niecały kilometr na zachód od najwyższej wieży.

Powiedział to i zeskoczył z murka. Podał mi rękę na do widzenia i poszedł spokojnym krokiem na przeciw wychodzącego z domku, średniego wzrostu mężczyzny. Grabiński miał kilkudniowy czarny zarost i nieułożone włosy. Ubrany był roboczo w czarne ogrodniczki i flanelową koszulę w biało-niebieską kratę. Odprowadziłem Libergo wzrokiem i usłyszałem początek ich rozmowy:
- Spóźniłeś się! Chyba się zagadaliście – powiedział Grabiński pokazując głową na mnie. Ukłoniłem się lekko.
- Rzeczywiście, trochę nam zeszło, ale mieliśmy kilka spraw do poruszenia.
- Nic się nie dzieje. Przed momentem miałem właśnie obiad dla swoich podopiecznych – machnął ręką w stronę stajni. – Teraz już możemy spokojnie gadać. No może nie do końca spokojnie. – zaśmiali się obaj.
- Rozumiem – odparł Libergo - Byłeś przy Górze Przejścia? Widziałeś jak to wszystko wygląda?
- Byłem tam jeszcze raniutko. Perkele są w kiepski stanie, wiesz – te dwa co to właśnie je mamy wymieniać. To musiał być ogromny wstrząs, że aż tak je uszkodził.
- Niedobrze. Ale kilka dni jeszcze powinny wytrzymać?
- No parę dni tak, ale nie za dużo. Nie ma co ryzykować. – odparł ciszej Grabiński. Tak cicho, że już prawie nie słyszałem.
- No to dobrze – Libergo wziął kompana pod rękę i weszli do środka.

środa, 11 maja 2011

Rozdział IV. Na wszystko jest miejscu właściwym


To tak jakby w pewnym momencie otworzyły się wszystkie drzwi we wszystkich korytarzach rozumu. Zalabiryntowane ego, które jeszcze przed chwilą miotało się w spazmach spokoju, teraz miotane niepewnością czuje się lekki i przewiewne, przeciągnięte. Myśli wchodzą i wychodzą dziarsko jedną stroną a wychodzą drugą, tylko na moment pozostawiając na fotelu percepcji. Rozsiadają się i ubłocone buty kładą na stół syto zastawiony. Tak się czułem. Tyle informacji na raz, w jednej chwili. W momencie wywróciło się i niech leży, starannie układane zapatrzenie w statyczność oraz spokój. Zastój się miał właśnie skończyć. Zastój się już więcej nie zastoi…
Wszedłem na swoje piętro. Poszurałem nogami po podłodze, żeby dostać się do swojej Sali. Położyłem się i zasnąłem spokojnym snem. Zawsze przed snem jest taki moment, kiedy zastanawiasz się o czym myśleć, a potem zaczynasz myśleć o wszystkim, bo natłok myśli jest jednak zbyt duży. Dlatego trudno jest uwierzyć w teorie, że śni się o tym, o czym intensywnie myślało się przed zaśnięciem. Ja osobiście myślałem o niczym. Dosłownie, gdyż ciężko inaczej nazwać moje schorzenie. Pusto miałem w głowie, czyli jak najbardziej zgodnie z diagnozą. „Wakumizm”… pierwsze słyszę. Nigdy wcześniej nie sądziłem, że takie schorzenie jest możliwe! Cały czas nie mogłem uwierzyć, czy problemem są braki fizyczne, czy psychiczne, czy Bóg wie jakie jeszcze! Chciałbym się czegoś więcej dowiedzieć o tym wszystkim ale nawet nie wiedziałem skąd. Widziałem na dworze tabliczkę „Biblioteka” ze strzałką prowadzącą na tyły szpitala. Może po krótkim odpoczynku zdecyduję się tam pójść.
Nagle, naprawdę nagle, do sali wparowała pielęgniarka z posiłkiem. Taca była obficie zapełniona, i to do tego takim jedzeniem, jakie nie jest często spotykane w szpitalach. Gotowany kurczak w sosie chrzanowym, z kaszą jęczmienną z brokułami i marchewką z groszkiem, a gdzieniegdzie można znaleźć było kilka ziarenek kukurydzy. Nie mogłem uwierzyć, ale to najprawdziwsze fakty! To właśnie dostałem na kolację.
- O co chodzi? – spytałem.
- Kolacja, drogi panie! – odparła wesoło pielęgniarka.
- No ale… jest ok. 21, a czy wolno o tej porze jeszcze…
- Wolno – przerwała mi od razu, bez dalszych wyjaśnień.
- No ale jak to jest mo…
- Proszę zjeść – powiedziała spokojnie z uśmiechem rodem z filmów z lat ’60. – Proszę zjeść i pozostawić to czego pan nie dokończy. Proszę niczego nie wyrzucać. Porcja jest duża, wiem, ale to bardzo ważne, by szanować czyjąś pracę i nie wyrzucać jedzenia. Niedawno była kolacja, może pan być trochę najedzony, ale z tego co pamiętam, dziś menu było nieco bardziej skąpe niż zwykle. Tak więc, dlatego taki „prezent” – końcówkę powiedziała, z tajemniczym przekąsem- nie wiedzieć czemu.
- No dobrze, nie musi mnie aż tak pani namawiać – powiedziałem z uśmiechem.
Popatrzyłem na wózek, którym przywiozła jedzenia. Na dolnej półce stały dwa duże plastikowe opakowania, a pod przykrywką jednego z nich zobaczyłem pełno resztek jedzenia. Nie było to zbyt obrzydliwe ani wyjątkowe, bo przecież zawsze trochę resztek po obiedzie w szpitalu zostanie. A teraz było ich znacznie więcej. Nie dość, że dwa kosze, to jeszcze pełne prawie po sam brzeg.
- Po co o tej porze jemy jeszcze posiłek, skoro wywozi siostra całe worki, wiaderka resztek niedojedzonych?! – krzyknąłem szybko za odjeżdżającym wózkiem.
- Proszę jeść. Resztą proszę zostawić w spokoju czyli nam – powiedziała rzeczywiście spokojnie siostra i wyszła z pokoju.
Nie pozostało mi nic innego jak jeść. Kurczak rzeczywiście był smaczny. Wszystko było smaczne, choć warzywa były lekko surowe. Zdziwiło mnie to, bo skoro mamy już „wystawną kolację”, to można było postarać się lepiej. Ale nie narzekałem tylko jadłem, bo siostra pośpiesznie przyniosła jeszcze deser, czyli mus malinowo-truskawkowy z kilkoma plastrami gruszek. Tego już było za wiele! Dosłownie i w przenośni, bo po obiedzie i kolacji nie miałem w sobie już miejsca na te dodatkowe atrakcje, więc zmuszony sytuacją oddałem większą część deseru z powrotem. Podobnie zresztą było z kurczakiem, i resztą dodatków, których już nie mogłem w sobie pomieścić. Siostra z uśmiechem wzięła ode mnie miskę i talerz i wrzuciła resztki do wiaderek. Obiad do jednego i deser do drugiego.
Odjechała wózkiem z mojej Sali, a ja w te pędy ubrałem kapcie i poszurałem nogami do wyjścia. Popatrzyłem, na które piętro odjeżdża winda z siostrą i resztkami jedzenia. Nie wiem, ale coś nie dawało mi spokoju, coś podskórnie czułem, że jest nie tak jak być powinno, bo przecież to nie jest normalne, żeby w szpitalu dla poważnie i urojenie chorych, podawać takie posiłki! Winda zjechała do piwnicy. Była godzina 21, wiec mogłem mieć nie lada problem z dostaniem się do piwnicy. Nie ma w szpitalu strażników, bo i nimb dlaczego mieliby być, ale jednak ktoś mógłby mnie zauważyć, a to chyba nie byłoby w pełni normalne, że jeden z pacjentów, w piżamie i kapciach schodzi późnym wieczorem do piwnicy… nie wiadome w sumie po co. Ciekawość była jednak silniejsza od rozsądku.
Ubrałem szlafrok, bo przecież w piwnicy może być już chłodno a nawet zimno. Nie chciałem jechać windą, bo z tego co zauważyłem była w niej kamera. Na każdym korytarzu były kamery, kilka kamer. Na klatka schodowych również, ale idąc odpowiednio przytulonym do ściany, dało się uniknąć ich wzroku. Tak też zrobiłem. Na pierwszy piętrze kończył się ostatni obchód więc, musiałem chwilę schować się na półpiętrze. Przykucnąłem pod parapetem i obserwowałem sytuację. Lekarze wraz z kilkoma osobami w garniturach właśnie wychodzili z korytarz i szli klatką schodową na parter. Jeden z jegomościów w garniturze odwrócił się i patrzył w moją stronę prze krótką chwilę. Miał bardzo przenikliwe spojrzenie i miałem wrażenie, że zobaczył mnie ukrytego w ciemnościach. Specjalnie zmrużyłem oczy patrząc na niego, żeby nie widział odblasków światła w moich oczach. Chyba to pomogło, bo nie sądzę żeby dowiedział się o mojej obecności. Jego garnitur był niezwykle intrygujący. Od stóp do szyi niczym się nie wyróżniał. Ale do ramion miał przyszyty (niezwykle zgrabnie) kaptur z zielonym szlaczkiem na brzegu. W ogóle nie było widać tego, że obie te części teoretycznie do siebie nie pasują- wręcz przeciwnie, gdy się na to ubranie patrzyło, miało się wrażenie, że jest to właśnie podstawowa wersja garnituru, a wszystkie inne fasony to tylko niewybredne „wariacje na temat”. Wśród osób obecnych z trójką lekarzy były jeszcze cztery osoby i dwie z nich miało właśnie tego typu garnitury.
Obserwowałem ich uważnie. Gdy zniknęli na parterze, powoli zacząłem iść dalej, schodami w dół. Gdy dotarłem na parter, zauważyłem niepokojąca rzecz. Schody dochodziły do parteru, ale tu ich bieg się kończył. Nie było dalszego piwnicznego ich ciągu. Pewnie trzeba było poszukać jakichś drzwi, albo włazu, ale nie chciałem zbytnio narażać się złowrogim kamerom. Poszukiwania czegokolwiek o tej porze groziło wieloma podejrzeniami ze strony personelu szpitala wielkiego jak cmentarz wojskowy, dlatego stwierdziłem, że wrócę do sali, prześpię się do jutra i wtedy pójdę na poszukiwania drzwi piwnicznych. Zaraz po tym jak to wszystko obmyśliłem, przez drzwi na parterze wyszedł zakapturzony jegomość z lampionem w ręce. Nie popatrzył nawet na górę, ale szybko poszedł do głównych drzwi szpitala. Za nim wybiegli niemalże jego dwaj pobratymcy. Drzwi się zatrzasnęły i zapadła głęboka cisza, tak, że aż piszczało w uszach… potworne uczucie. Wstałem z podłogi, bo zaraz po tym, jak usłyszałem jeszcze daleko kroki „kapturników”, usiadłem w cieni na schodach. Poszedłem do mojej przytulnej Sali i położyłem się spać. Miałem silny zamiar wstać wcześnie, by od razu po porannym obchodzie pójść na parter i szukać sposobu, żeby dostać się do piwnicy. Entuzjazm, który od tak dawna mnie nie nawiedzał, znów się ujawnił. Dawno nic nie poruszało mnie w taki ekscytujący sposób. Wiele wydarzeń, które jak przez mgłę pamiętałem z mojego życia, budziło we mnie pewne emocje, ale żadne z nich nie były na tyle silnie pozytywne i emocjonujące, żeby wywołać u mnie tę tak-bardzo-chcianą gęsią skórkę.
Z takim gabarytem myśli zasnąłem. Śniłem niespokojnie. Znów! Ostatnio często zdarza mi się nie odpoczywać podczas snu, tylko przewracając się z boku na bok tracę czas i energię. Nie rozumiem tego, tak jak i nie rozumiem snu, który mnie nawiedził.
Znalazłem się w samym środku szarej strefy. Rzecz to była nieoczywista, bo trudno było odnaleźć się geograficznie w szarym niebycie oznaczającym zawiesinę i niewybredność. Lekką niesprawiedliwość i nieokreśloność. Szarą, miałką rzeczywistość mogłem poczuć wszędzie na skórze. Włosy miałem lepkie od mułu powietrza. Stałem na dość ruchliwym placu koloru szarego oczywiście. Jedynie błękit i gdzieniegdzie zieleń brązowa przenikała przez zasłony ludzi. Cały czas miałem przed oczyma niebieski holenderski rower. Odbijał się pomiędzy kamienicami ostry dźwięk dzwonka. Trochę nie wiedziałem co zrobić. Tysiące twarzy przewijało się w jednej chwili przez plac. Nie umiałem skupić się na żadnej z nich. Do tego jeszcze ten rower! Wiedziałem, że gdzies wcześniej już go widziałem, ale może teraz nie o tym… Szara strefa! Czułem, że w jednej chwili mogę wszystko.
To naprawdę wyjątkowe uczucie. Wiedziałem, miałem tę dziwną i niepodważalną pewność, że nic, ale to zupełnie nic, nie będzie w stanie zakłócić czystości moich zachowań. Mogłem zrobić dosłownie wszystko, a i tak w ostatecznym rozrachunku wszystko byłoby dobre. Popatrzyłem sobie na dłonie, obejrzałem paznokcie i skórki wokół nich. Dotknąłem kolan, na które upadłem ze wzruszenia. Łzy cisnęły mi się do oczu samoistnie, a połykanie ich, zaraz po tym jak spłynęły po policzkach, stało się nawet przyjemne. Uśmiechnąłem się. Podobno tak już jest, że nawet jeśli nie chcemy, to i tak warto się uśmiechać. Mięśnie twarzy determinują wtedy produkowanie przez mózg substancji odpowiedzialnych za stany euforyczne. Emocje, uczucia determinowane przez fizyczność mimowolną. Stany wyższe determinowane przez stany podstawowe, fundamentalne. Dobre podwaliny, tworzą wieżę (bez)ciśnień, która w razie niepokoju jest w stanie zaspokoić pragnienie. Tak właśnie chciałem w szarości rzeczywistości zadziałać. Wydeterminować radość w momencie, w którym jej jeszcze nie było. „dryń! dryń!” odezwał się znów dzwonek z niebieskiego roweru. Nawet nie widziałem tego roweru. Ja go przeczuwałem i wiedziałem, że jest niebieski i że to właśnie jego dzwonek tak nie daję mi spokoju. A już wydawało mi się, że mam w sobie pokłady nieporuszycielstwa. Stagnacyjność postępową, która tak naprawdę była tylko przykrywką do alienacji od niechcianych zdarzeń.
Pytanie: skąd mogę być pewny tych wszystkich stanów, trudnych słów i stwierdzeń!? Przecież byłem tylko zwykłym pacjentem szpitala wielkiego jak cmentarz wojskowy. Nikim szczególnym. Jedynie mój lekko niechciany wakumizm wyróżniał mnie z tłumu. Więc skąd to wszystko!? Odpowiedź jest prostsza niż się zdaję i każdy mógłby na to pytanie odpowiedzieć: logika snu, kiedy to hiperpercepcja wyznacza brak granic. Tylko zwykle dzieje się to trochę wolniej i mniej intensywnie niż tej nocy…
Wrócę do tego jak klęczałem. To już nie był plac. To chyba moje „puste miejsca” dają znać o sobie, bo już nie pamiętam zbyt fabuły snu, nadetnie wiem, czy to co powiem jest do końca prawdziwe.
Połykanie łez sprawiało mi nie lada radość. Kiedy biegłem wzdłuż straganów pełnych kiczowatych zabawek, wypchanych trocinami piłek, twardych jak kamień cukierków i szczerbatych lalek, nigdy nie chcianych, w końcu się potknąłem i jak długi upadłem na trawę. Wokół leżały tylko resztki nieopalonych papierosów, jeszcze dymiących się i rozpowszechniających bezwstydnie dym na obok stojących sprzedawców. Wypiłem schowaną w wewnętrznej kieszeni marynarki piersiówkę wiśniówki. Mój humor tragicznie się pogorszył.
Upadłem na środku placu na bruk. Kolana bolały mnie, jakbym klęczął na potłuczonych butelkach. „dryń! dryń!” odezwał się zbawiciel rower. Jeszcze nigdy nie dzwonił tak głośno… „Ratunku!” krzyknąłem zataczając się i trzęsąc z zimna, bo w mgnieniu oka, nawet nie zauważyłem kiedy, zrobiła się zima i śnieg przykrył wszystko. Już nikt nie musiał troszczyć się o o odchody swoich pupili. Nie było już widać zanieczyszczeń i śmieci.
Leżałem w zaspie i szukałem wyjaśnienia dla tych wszystkich zdarzeń. Ubrałem czapkę i pobiegłem na niezbyt odległą stacje metra. Sprawdziłem rozkład. Żaden pociąg nie jeździł tu już od ok. dwóch miesięcy. Wkoło pełno było porozrywanych gazet, jednorazowych reklamówek. A ja stałem jak idiota na pustym peronie i czekałem… A Ona? Zwinnie wskoczyła na rower. Zaczęła jechać. „Biegnij!” usłyszałem. Prawie niesłyszalnie. Ale w uszach szumiało mi echo. „Biegnij!” powtórzyła. Co mogłem zrobić. Biegłem. Wszystkie ulice wyglądały podobnie. Wszystkie zostawiały coraz więcej brudu na moich rękach. Pomimo pewności, ze wszystko co robię, robię dobrze, czułem że coś jest tutaj nie na miejscu. Czegoś brakuje, a ten posmak na podniebieniu, to tylko ułuda i gorycz mijająca.
„Jak to się dzieje?” pomyślałem „Że widzę ją tak dokładnie. Tak dokładnie widzę, jak pedałuję, jak lekko unosi się jej spódniczka. Niebieska, podobna do koloru roweru. I te włosy… falujące na wietrze. Na ulicach nie ma świateł latarni. Ona nie ma żadnych przy rowerze. Skąd wie, gdzie jechać? Zatrzymała się na przystanku autobusowym. Stał on przy wyjątkowo (jak na całą rzeczywistość mojej szarej strefy) dobrze oświetlonej kilkupasmowej drodze. Po drugiej stronie stał dość siermiężny budynek z kilkoma równie topornymi pomnikami. Po lewej jej ręce był kiosk, a po prawej jakaś zwykła brama wjazdowa. Stałem po jej lewej stronie, tej bliżej kiosku. Oddychałem szybko i płytko, bo po pościgu za Nią i jej rowerem, nie mogłem złapać tchu. Popatrzyła na mnie pewnie, jednak z pewnym niepokojem, jakby widziała mnie po raz pierwszy, a byłem pewny, że już kilkadziesiąt razy się widzieliśmy. Lekko wyszeptała:

„…siadaj. Patrz na mnie”.

Obudziłem się w tym momencie. O dziwo- niezbyt śpiesznie (zwykle po zbyt szybkich i gwałtownych snach, niespokojnych nocach i drzemkach, budzimy się jednak gwałtownie wręcz apokaliptycznie). Przetarłem oczy. Była siódma. Śniadanie pachniało ze stolika obok mojego łóżka. Jajecznica. Lekko ścięta, taką w sumie nawet lubię. Zjadłem kilka kęsów, ale nie miałem ochoty na więcej. Ubrałem kapcie i ruszyłem na parter. Ruch panował ogromny już w całym szpitalu, co tylko mnie radowało. Przecież nie będę się musiał kryć przed nikim! Stanąłem przed drzwiami, dzielącymi klatkę schodową od korytarza na parterze. Pchnąłem je i już szukałem czegoś co mogło przypominać choć trochę drzwi piwniczne. Przeszedłem kilkadziesiąt metrów. Na posadzce, zobaczyłem ślady, lekkie, delikatne, kółek wózka, którym siostra rozwoziła jedzenie. Szedłem za nimi przez korytarze. Aż zatrzymałem się przy pokoju pielęgniarek… co chyba nie jest szczególnie dziwne. Zapukałem lekko, tak, żeby ani nie sprawdzić czy ktoś jest w środku, ani żeby nikogo nie wywołać, by nikt mnie nie zobaczył… co bym wtedy powiedział?! Każdy w swoim życiu choć kilka razy puka w ten sposób. Jak się jednak okazało, jedna siostra siedziała w pokoju i rozdzielała leki.
- Dzień dobry! – powiedziała dziarsko.
- Dzień dobry, siostro! Jak leci? – odparłem luźno.
- A dziękuję. Czego pan sobie życzy? – mówiła spokojnie, jakby wyuczenie.
- Chciałem się dowiedzieć, czy nie zostało choć trochę musu truskawkowo-malinowego z wczorajszego niespodziewanego deseru wieczornego. Mam na niego ogromną ochotę, musze siostrze wyznać.
- A rzeczywiście! Był taki deser. – uśmiechnęła się i wstała od stołu. – Pójdę sprawdzić do spiżarni, bo chyba tam resztę odłożyliśmy. Ale nie obiecuję, zaznaczam! – pomachała mi przed nosem palcem, ale nie gniewnie, ale z sympatią.
- Siostro, lepiej żeby się coś znalazło, bo oszaleję! – zażartowałem, choć w mojej obecnej sytuacji chorobowej, nie był to chyba żart na miejscu.
- Oczywiście, drogi panie! – odparła z uśmiechem. Wyszła i machnęła na mnie ręką. Poszedłem za nią. Minęliśmy kilka zakrętów i znaleźliśmy się przy spiżarni, której wielkie, ciężkie drewniane drzwi, wydawało się nie do ruszenia. Siostra położyła swoją małą rękę na potężnej (naprawdę olbrzymiej!) klamce i lekko ją nacisnęła. Drzwi bezszelestnie się otworzył. Na zewnątrz- zgodnie z przepisami BHP. Na zasuwie zauważyłem niemalże niewidoczny kawałek zielonej, lekko jakby pokrytej brokatem nitki. Wsunąłem się do pomieszczenia zaraz za siostrą. Nie zdziwiłem się wcale, że znaleźliśmy się w kolejnym korytarzu. Bez żadnych okien czy drzwi. Po prostu szliśmy jakby tunelem kanalizacyjnym przez parę metrów, by dojść do malutkiej „komnaty”, z której odchodziło troje drzwi. Weszliśmy do jednych z nich, do spiżarni, która okazała się być tak ogromną, ze nikt chyba nie był stanie zliczyć różnych dżemów, konfitur, przetworów, marynat i innych tego typu wynalazków stojących na półkach! Cała spiżarnia wyglądała jak pokaźnej wielkości biblioteka. Wszędzie były wysokie regały z różnymi słojami, większymi i mniejszymi. Koszyki, przykryte kratowanymi serwetkami, oraz już bardziej nowoczesne pojemniki próżniowe, z bliżej nieokreślonym jedzeniem. Stanąłem osłupiały i nie wiedziałem co powiedzieć. Siostra szybko pokręciła się po spiżarni i znalazła mi jeden maleńki słoiczek musu.
- Chodźmy! Mam dla pana resztkę z wczoraj, a może to nawet nie otwierany jeszcze słoik – popatrzyła na niego uważnie, kręcąc go w palcach. – Chodźmy na górę, a dam go panu.
- Dziękuje wielce! Ale siostro, proszę mi jeszcze powiedzieć, dokąd prowadza te dwoje drzwi, które mijaliśmy po drodze – spytałem wskazując ręką mały korytarz, który znajdował się aktualnie za nami.
- Skąd tez takie pytanie – spytała z uśmiechem. – Nie wiem dokładnie. Jedne prowadzą tunelem do małej elektrowni, która stoi na północny-wschód od szpitala. Drugie chyba nigdy nie były przeze mnie otwierane.
- Rozumiem. Dziękuję. Chodźmy już, bo zaraz dostanę spazmów i ślinotoku, jeśli nie spróbuję tego musu! – odpowiedziałem przyglądając się nigdy-nie-otwieranym-drzwiom. Ku mojemu zaskoczeniu, na klamce znalazłem podobną zieloną nitkę, którą widziałem na drzwiach spiżarni. Również tylko skrawek. Malutki, błyszczący.
- Chodźmy już, drogi panie! Mam troszkę spraw do załatwienia, a pan…! Proszę pana!
Krzyknęła na mnie jakbym robił coś niezwykle niedorzecznego, a ja tylko przez moment przyłożyłem ucho do intrygujących mnie drzwi.
- Proszę pana! Chodźmy! – powiedziała raz jeszcze i biorąc mnie za łokieć, poprowadziła do windy.
Dostałem od niej miską pysznego musu i pozwoliła mi iść zjeść do mnie do sali. Powoli, ostrożnie, zaniosłem miskę najpierw do windy, a potem, na stolik obok łóżka. Usiadłem twarzą do okna… powoli podnosiłem łyżkę, za każdym razem pełną malin i truskawek, do ust. Nie wiedziałem, czy aby nie mylił mnie słuch… podczas „podsłuchiwania” przy wiecznie-zamkniętych-drzwiach, usłyszałem- „chyba”, bo nie byłem pewien, czy miałem rację- najpierw kroki, lekko przytłumione, a potem jakby tupot kilku małych nóżek, albo… albo tupot łap…

poniedziałek, 28 lutego 2011

Rozdział III. Puste miejsca


Zaciągając mocno poły szlafroka ruszyłem w stronę drzwi wejściowych. Albo wyjściowych jeśli patrzy się od metafizycznie drugiej strony. Ciemności nocy ogarnęły już teren szpitala, w oknach sal świeciły się drażniące oczy jarzeniówki. Jak można wyzdrowieć, gdy patrzy się przez cały czas w kolor i epileptyczność takich lamp. Zdziwiłem się, że nikt nie chciał, żebym już wracał, żebym ja, chory obłożnie nieudacznik on wracał już do środka z powodu zimna i mroku. W zwykłym szpitalu chyba by to nie przeszło, ale tu, coś mi się tak wydaję, nikt nie wierzył w to, że mógłbym sobie coś złego zrobić. Uciec? Niby gdzie, jak z trudem wiem gdzie jestem, a już w ogóle nie wiem, gdzie miałbym pójść

W pewnym momencie usłyszałem świst. A w zasadzie świstek, pohukiwanie... coś jakby pociąg, lokomotywa. Dziwne, bo skoro szpital, wielki jak cmentarz wojskowy, znajduje się w samym środku niczego, to skąd tutaj jakaś linia kolejowa... Świtek szybko zamarł i pozostało mi tylko słuchać pohukiwania naturalnego, sów innych ptak nocnych, których nazw nigdy nie znałem i pewnie nie poznam. Żaden obóz ornitologiczny nie będzie mnie w stanie tych nazw nauczyć, bo znając siebie, pewnie całe dnie przeleżałbym w trawie na polach klub w opuszczonych przy brzegu łódkach i spałbym i myślał o tym jak długo nikt mnie nie znajdzie. Raczej na nic okazałaby się moja pomoc i próby nauczenia mnie obchodzenia się ze zwierzyną lotną. No więc uznajmy, że słyszałem sowy i niech tak pozostanie. Gdzieniegdzie wiatr wzbierał i szalał między drzewami. Alejki w parku szpitalnym co chwila zasypywały się żółto-czerwonymi liśćmi, by zaraz przy kolejnym podmuchu się ich pozbyć. Lekka mgła spowiła ławki i fontanny. Nie miałem już po co zostawać na dworze.

Nagle moją uwagę przykuł dość nietypowy jak na XXI wiek obraz. Zza największej wieży szpitala (tej zachodniej), mierzącej około 60 metrów wyjechał koń z nisko pochylonym jeźdźcem. Galopem puścił się między drzewami, słychać był tylko miarowe tam-tam-tam...tam-tam-tam...i pojechał w ciemność nie mając zupełnie żadnego ze sobą światła. Wiodłem wzorkiem za tym, dość na szpitalne warunki nietypowym zjawiskiem i kiedy jeździec z rumakiem skryli się w ciemnościach dopiero skierowałem wzrok na okna w najwyższej wieży. Przypomina ona basztę, taką średniowieczną, jakby "mój" szpital wielkości cmentarza wojskowego, był kiedyś warownią obronną, a w tej właśnie wieży znajdował się ostatni przytułek, ostatnia deska ratunku. Grube, naprawdę widać to z zewnątrz, mury sprawiają wrażenie nieugiętych, niezniszczalnych. I do tego ten pomarańczowodachówkowy szpic! No istny Grunwald! Kilka okienek, już barokowych widniało na ścianach od południa, a następne trzy ciągnęły się spiralnie w górę. Pewnie tam była klatka schodowa, albo coś...nie wiem, przyznam się, bo jeszcze tam nie byłem. Ale coś czuję, że zostanę tu dłużej, więc będę miał okazję sprawdzić te przedziwności. Co ciekawe, za wieżą, na dachu szpitala (ma on cztery kondygnacje, więc jest naprawdę wysoki) ciągnie się ku północy szklane, trójkątne sklepienie, coś niczym tunel szklarniowy.
Przestałem się przyglądać wieży, ocknąłem się troszkę i skierowałem kroki do bramy wejściowej.

Wolnym krokiem wszedłem na schody. Tak się składa, że numeracja sal w szpitalu była zupełnie inna niż w pozostałych budynkach publicznych. Zwykle sale o najmniejszym numerze są na najniższym piętrze, a w szpitalu moim wielkim jak cmentarz wojskowy, najniższe numery były na piętrze ostatnim, na czwartym. To tak, jakby ktoś założył sobie, że już nigdy nie dobuduje ani jednej cegły to tego przybytku. Ani choć kropli tynku w morzu potrzeb przestrzennych. Szedłem powoli ostrożnie stawiając nogi na schody. Były dość strome i do tego końcówki drewienek były nieco wystające, więc łatwo było zahaczyć nogą i się przewrócić. Wszedłem na swoje piętro. Na korytarzu lekki szum. Pielęgniarki skakały jak w ukropie z sali do sali, jedna pchała wózek z zabandażowanym jegomościem (chyba to był jegomość). Nikt nie zwrócił chyba uwagi na poznanego przeze mnie "lokatora" sali 38. Stał samotnie nieopodal swojej sali, odwrócony w stronę ściany, a w zasadzie to nie stał tylko opierał się czołem o ścianę. Tłuste włosy wisiały lekko i tylko podmuchy wiatru wywołane przez pielęgniarki biegające obok niego poruszały kosmyki. Miał otwarte oczy. Nieruchome. Tylko krople łez spadały po cichu na posadzkę. Ręce wisiały luźno w dół, nie ruszały się palce. Mój współchorujący wyglądał jak koniec epoki. Jak niedający się wyczyścić kurz z zakamarków. Jak niechęć. Przeszedłem obok niego nie zagadując. Nie robiąc nic. Bo nie wiedziałem co zrobić. To strasznie słabe, ze nie wiedziałem co zrobić. Gdyby nikt na świecie nie wiedział co zrobić, nic by się nie działo. Albo działo by się źle. I świat by zszedł. A tak, że czasem ktoś wie co zrobić, to jakoś się ten bałagan kręci. Ja jednak należę w wielu przypadkach do tej części społeczeństwa, która nie wie. Albo jak wie, to wie źle, nie właściwie. Wprawia mnie to wielokrotnie w poważne mielizny nastrojów ale nie potrafię tego zmienić...jeszcze.

Postanowiłem jednak nie kłaść się jeszcze spać. Była 23 ale nie czułem zmęczenia na tyle dużego by odpuścić sobie już końcówkę dnia. Dlatego podszedłem do tablicy informacyjnej znajdującej się na piętrze i znalazłem gdzie znajduje się pokój lekarski. Chyba naturalne, że chciałem wiedzieć co się ze mną dzieje i dlaczego. Pokój był na drugim piętrze. Pokój numer 210. Nie zastanawiając się długo zszedłem niezbyt szybko dwa piętra niżej i zacząłem szukać mojej dzisiejszowieczornej destynacji. Drugie piętro różni się znacznie od czwartego. Kiedy na moim piętrze królował szpitalny minimalizm i sterylność operacyjna, tak tu, na piętrze drugim można było odnaleźć szczyty elegancji osiągane za pomocą burżuazyjnych środków. Mahoniowe drewno lśniło się i odbijało w sobie jasno żółte światło żyrandoli. A za taki żyrandole można by chyba kupić schron na księżycu i bilet miesięczny na tramwaj tam i z powrotem! W sumie gdybym nie wiedział, ze to szpital, pomyślałbym że jestem w budynku ambasady tudzież w posiadłości angielskiego lorda. Brakowało tylko hartów biegających po korytarzach! Zapach specyficzny unosił się tuż nad brązowymi dywanami. Sam nie wiem co to dokładnie było...nie był to zapach kadzideł, choć niejeden kościół zawstydziłby się czując to co czułem na drugim piętrze. Co ciekawe, ruch panujący na moim piętrze, nie miał w tym eleganckim wnętrzu żadnego odbicia. Wiadome, że słychać było lekki szpitalny szelest fartuchów i pusty dźwięk drewniaków.

- To o tyle niesamowite, że to w sumie nowy przypadek. Mieliśmy w tym szpitalu wiele chorych, wiele osób mających różne schorzenia, niedociągnięcia czy natręctwa, ale czegoś takiego jeszcze nie...
- Jeszcze nie przeżyłem? To chcesz powiedzieć?

Dwóch lekarzy wyszło z pokoju lekarskiego i głośno o czymś konwersowało. Słuchałem z zaciekawieniem, bo a nóż dowiem się czegoś nowego. Czegoś co w ogóle może być związane ze mną. Ten młodszy z włosami do ramion kontynuował:

- I to nawet nie chodzi o to, jak on się czuje, wiesz? Bo może czuć się nadzwyczaj dobrze! To w tym wypadku nie ma najmniejszego znaczenia! Chodzi o sam fakt istnienia czegoś takiego, o to, że pomimo tego, że takie schorzenie istnieje, co może się wydawać niewyobrażalne, da się życie...
- ...albo egzystować - skwitował drugi, grubszy, z dużymi pekaesami. - Wiesz, że wakumizm oznacza, właśnie raczej egzystencję zastaną, w tym rumijackim znaczeniu?
- Nie zaciągaj tu Rumijackiego! Bo to nie o jego teorie chodzi! - oburzył się młody.- Rumijacki mówił bardziej o schizofrenicznych zapędach, o których w tym przypadku nie może być mowy. To coś więcej. Niestety! Niestety dla tego jegomościa, rozumiesz. Bo to nie jest do wyleczenia, to nie jest w ogóle do leczenia.
- Wiem, rozumiem - przytaknął gruby.
- I to jest problem. To jest gorzej niż problem. To już nie jest nawet chyba działka szpitala, bo lekarz tu nic nie poradzi...sam nie wiem.
- No ja tez nie wiem, choć uważam, ze powinien pozostać pod obserwacją...
- O tym czy pozostanie pod obserwacją zadecydują inni, wiecie? - wtrącił się trzeci, niosący niebieską skórzaną teczkę. - Nie macie tu nic do powiedzenia, bo i tak o tym co dalej z pacjentem się stanie, zostanie zadecydowane gdzie indziej i kiedy indziej.
- No tak, tak - odezwał się gruby. - Ale pewnie już coś wiesz, co się stanie?
- Nic nie wiem! Szybko zripostował ten z teczką.

Patrzyłem na to wszystko obojętnie, choć żal mi się zrobiło tego pacjenta, o którym rozmawiali, bo ten cały wakumizm nie brzmiał zachęcająco. Jeszcze jak nie można tego leczyć, to już w ogóle żal tego...skazańca, bo jak inaczej nazwać jego położenie?!

Przeszedłem obok pokoju lekarskiego.

- Proszę pana!- usłyszałem z wewnątrz.
- Ja? - spytałem.
- Tak, tak. Proszę do mnie.

Jegomość w garniturze, doskonale skrojonym, podkreślającym szczupła sylwetkę, zawołał mnie to swojego "szlacheckiego" gabinetu. Czarny garnitur, gładki, koszula lekko błękitna i fioletowy krawat typu "śledź". Włosy miał krótko ścięte, tylko za lewym uchem, miał wygolone zupełne malutkie miejsce. Był nadzwyczaj elegancki, co mogło dziwić w kontekście szpitala, ale już nie dziwiło w kontekście wystroju i klimatu piętra drugiego.

- Jestem ordynatorem. Witam pana. Przepraszam, ze wcześniej nie odwiedziłem pana, mam zwykle zwyczaj odwiedzać nowo przybyłych, ale jakoś teraz natłok spraw sprawił, że nie mogłem uścisnąć panu prawicy tuż po pana przyjeździe do nas.
- Ależ...nic się nie stało... - powiedziałem szczerze zaskoczony.
- Chciałem z panem zamienić kilka zdań w związku z pana dolegliwościami.
- Świetnie! - wręcz wykrzyknąłem. Bardzo mnie to ciekawiło.
- To się okaże, czy tak świetnie...

Przestraszył mnie. Te słowa w tym gabinecie, przypominającym gabinet ekscentrycznego szalonego chirurga-kanibala. Wszędzie na ścianach, obitych pięknym i lśniącym drewnem wisiały obrazy, zdjęcia czy też oprawione w szkło repliki ludzkich ciał i organów. Nie było to samo w sobie przerażające, bo gdy popatrzymy na dentystów, to każdy w swoim gabinecie ma modele i zdjęcia zębów, próchnic i borowania. Pewnie ordynator był chirurgiem więc pozwolił sobie na taką a nie inną ekstrawagancję. Więc nie jest to obrazek z horroru, czy innego filmu klasy gore, ale po prostu dla mnie, była to nowość, więc dlatego czułem się lekko niepewnie. No i to, że ze mną jest coś nie tak. Nie wiedziałem co. On wiedział i jeszcze nie powiedział.

- Pamięta pan jak pan się do naszego szpitala dostał?
- ...szpitala wielkiego jak cmentarz wojskowy? - odparowałem.
- ..yhmm...tak. Właśnie w takim. W tym, jeśli miałbym sprecyzować. - zszokował się moją ripostą.
- No to jeśli mam być szczery, ale tak absolutnie szczery to nie pamiętam nic! Nic a nic. Nie pamiętam jak się tu znalazłem, ani dlaczego tu jestem, choć niektóre objawy jakie posiadam, wskazują mi na pewne okoliczności.
- Na pewno się pan myli. Tego jestem pewien.
- ...aaa skąd ta pewność? To moje przypuszczenia, mogę mieć trochę racji...
- Nie.
- ...yh...co nie? - zdziwiłem się.
- Nie ma pan racji. Na pewno. Nie ma pan pojęcia jakie schorzenie pana nęka, ani nie ma pan pojęcia jak z nim walczyć. Co więcej, na pewno nie słyszał pan jeszcze o czymś takim.

Zamilkł. Nie zmienił pozy, cały czas stał oparty o biurko, z jedną nogą lekko zawiniętą za drugą. Na ręce miał zawiązaną chustkę, niebieską w czerwoną kratę. Taką zwyczajną, jak to niektórzy by powiedzieli- bandanę. Stał i nie mówił póki co nic.

- Proszę? - głos mi się troszkę ściszył, lekko załamał...
- Mówię, że pańskie schorzenie jest czymś niezwykle rzadkim. Wręcz...
-...wręcz?
- Wręcz czymś nowym. Nie odnotowałem w swojej karierze jeszcze czegoś podobnego. Słyszałem, że takie rzeczy się dzieją, że tak powiem, ale nie sądziłem, że kiedykolwiek będzie mi dane spotkać się z osobą cierpiącą na... - umilkł. Złapał się lekko za górną wargę i naciągnął ją leciutko.
- Proszę mówić! - wrzasnąłem, uderzając ręką w oparcie fotela, w którym siedziałem.
- Spokojnie. Na wszystko przyjdzie czas - odparł.
- To są jakieś chyba kpiny! Skoro już tyle pan powiedział, to proszę dokończyć! - krzyknąłem wściekły.
- Spokojnie. - powiedział opanowany - Już w takim razie kończę.
- Słusznie.
- Pewnie nie słyszał pan o podobnym schorzeniu, a nawet jeśli to tylko i wyłącznie w książkach fantastycznych.
- Proszę przejść...
- Chwila! - podniósł głos - Ja panu nie przerywałem. Jeśli chce pan wiedzieć co panu dolega i co zamierzamy z tym zrobić, powinien pan mnie słuchać i czekać. Chwila panu nie zrobi różnicy, chwila bez gadania oczywiście.
- Przepraszam, ma pan rację. Proszę więc lecieć dalej. - odparłem, bo rzeczywiście miał rację.
- A więc dobrze. - usiadł na biurku krzyżując w powietrzu nogi. rękoma opierał się o blat, na którym siedział. - Kiedy rozpoznaliśmy schorzenie, które pan nosi, nie dziwi nas już więcej fakt, ze nie wie pan co się z panem stał, ani nie dziwi nas to, że nikt i nawet pan i w ogóle nikt nie wie co się z panem stało. Powinienem jednak zacząć od tego, ze wiedzę na temat pańskiej choroby mamy tylko z książek i kilku opisów osób, które widziały coś podobnego. Mamy tez jeszcze jedno źródło, o którym nie będę póki co mówił, ale jestem wręcz pewien, ze kiedyś sam pan do niego dotrze. Książki mówią dość enigmatycznie na temat choroby, której jest pan...ofiara, że tak powiem. Mamy jednak wręcz pewność, że to właśnie ta choroba. Słyszałem rozmowę moich kolegów przed drzwiami. Rumijackiego nie musi pan studiować. To nie to. Ale "wakumizm" mógłby pan poznać. Bo same go przeżywanie to nie wszystko...
- Wakumizm? - spytałem zszokowany, bo nie sądziłem, ze dwaj goście w kitlach przed drzwiami, rozmawiają o mnie.
- Tak. Wakumizm. Tak fachowo nazywa się choroba, na którą jest pan łaskaw chorować. Popularnie, nazywa się owe schorzenie "pustymi miejscami". Można się chyba domyśleć prawda?
- Tak...yhm...chyba tak - nie wiedziałem co odpowiedzieć, a w sumie taż i nie wiedziałem co powiedzieć. Żarty w takiej sytuacji nie śmieszyły. Zresztą, może i śmieszyły, bo poza nazwą i nazwą drugą, nie wiedziałem o swojej chorobie nic. Więc jeszcze było dobrze. W miarę.
- Przejdźmy jednak do samej choroby. Nazwa nie dużo mówi, choć wskazuje o co będzie chodzić. Wakumizm rzeczywiście polega na próżności. Na braku. Na niedoborze. Na brakach, liczbie mnogiej.
- Czyli? - zapytałem zdegustowany ale i poddenerwowany.
- Czyli, oznacza to mniej więcej tyle, że jest pan...nie kompletny. Wybrakowany.
- To bzdura! Pan oczywiście wie o tym, że to bzdura, bo o tym o czym pan mówi, nie ma pan bladego pojęcia!!
- Nie. To nie bzdura. Nie wiem jak panu mogę to udowodnić, ale to nie bzdura, lecz prawda, najbardziej przerażająca.
- No ale skąd pan to może wiedzieć!? - ryknąłem.
- No na przykład, drogi panie, z obserwacji. Z doświadczenia, z badań. A trzeba panu wiedzieć, że metody mam niekonwencjonalne. - odparł spokojnie.
- Nic mnie to nie obchodzi! To jakaś szarlatanerka i w ogóle degrengolada! Przecież to jest w ogóle nie możl...a na czym polegają te braki? Jeśli można o takie bajki pana spytać?
- Braki polegają na nie posiadaniu czegoś. W wakumiźmie, chodzi właśnie o niedobory w danej chwili, bo tak się składa, że nie można wskazać jednego jedynego miejsca, czy...hm, to może zabrzmieć niewyobrażalnie, nie można też wskazać jednego obszaru pańskiego "ja", które jest zainfekowane brakami.
- Chce pan powiedzieć, że może mi brakować nerki, albo może mi brakować, tak jak mi się wydaję, piątej klepki?
- Ta...ak. Dokładnie w prosty sposób bym to przedstawił. Może panu brakować narządów, co organizm stara się zniwelować na pewne tylko jemu znane sposoby, albo może panu brakować aktywności w sferze psychicznej. Co za tym idzie, w emocjach, pamięci, odruchach. We wszystkim jednym słowem. To jest właśnie trudne w leczeni wakumizmu, że nie wiadomo za co się zabrać. Bo tak dużo jest możliwości. Dlatego tez dostał się pan te parę dni temu do nas. Bo nasz szpital ma najlepsza renomę, jeśli o leczenie trudnych przypadków chodzi.

Ochłonąłem. Jego głos wydawało się szczery, więc nie miałem prawa się na niego denerwować. No bo niby czego ten jegomość jest w danej sytuacji winny? A że sytuacja jest prawdziwa, a nie zmyślona...to już jakby pozwalam sobie stwierdzić po tej krótkiej rozmowie z ordynatorem. Przekonał mnie, że nie stara się mnie "wkręcić". I to było najstraszniejsze. Puste miejsca, miejsca z brakami. I to jeszcze jakby w ciele tylko, to było by to do zniesienia. Ale wszędzie, czyli...wszędzie, w każdym aspekcie?! Nie mogłem tego objąć rozumem, kto wie, może w nim mam jakieś braki już teraz...nie wiem.

- Proszę jeszcze nie rozmyślać zbyt dużo nad pana sytuacją. Dojdzie pan do bardzo niekorzystnych wniosków, a to nie będzie wskazane. Szukamy rozwiązania. Leczymy pana i nie przestaniemy, póki nie uda nam się pana...napełnić - powiedział i zaśmiał się lekko.

Zrobiło mi się lżej. Ciekawe, ile waży brak...?