czwartek, 1 września 2011

Rozdział VI. Znam Ciebie lepiej niż Ty znasz kogokolwiek



Nie było mowy o żadnej maści. Libergo i Grabiński nawet o niej nie wspomnieli. Więc albo to był pretekst do spotkania i przekażą ją sobie później, albo nie bibliotekarz nie chciał, żebym wiedział coś, czego nie powinienem wiedzieć. Ciężko powiedzieć. Zresztą jakie to teraz ma znaczenie, skoro usłyszałem i tak dość dużo. Oczywiście- nic z tego nie rozumiejąc. Góra przejścia? Pierwsze słyszę. Podobnie jak o „perkelach”. Libergo już zarysował mi pierwsze krawędzi dziwności szpitala. Jeszcze do tego ta Znachorka! O co w tym wszystkim chodzi? Skoro mieszka niedaleko szpitala, to nie ma nic prostszego, jak iść i ją odwiedzić.

Wróciłem po śladach zostawionych wcześniej. Gdy stanąłem przy najwyższej wieży skierowałem twarz na zachód, gdzie teoretycznie powinna mieszkać Znachorka. Nie widziałem przez chwilę żadnej furtki w szpalerze drzew otaczającym szpital wielki jak cmentarz wojskowy. Dopiero po pewnym czasie dopasowywania widzenia do szczegółów, ujrzałem zarośniętą małą furtkę. Naprawdę niewielką, może miała 1,6 m. Kłódka była nowa, a jak nie nowa to przynajmniej w perfekcyjnym stanie. Była oczywiście zamknięta. Skierowałem się zatem wzdłuż drzew w stronę wyjścia ze szpitala. W końcu jeszcze parę chwil temu wychodziłem z Libergo przez bramę w „pozaszpitalną” przestrzeń. Może uda mi się znaleźć sposób na obejście furtki. Okazało się to niezbyt trudne, bo po jakichś 600 metrach znalazłem się już poza „strefą” wyznaczoną przez szpaler drzew. Okolica niczym niemalże nie różniła się od tych terenów, które już widziałem wędrując z Libergo. Jedynie powierzchnia terenu była trochę bardziej pofalowana. Pagórki dodawały uroku. Na szczytach jednych widać było malutkie zagajniki, na innych- zielone dywany trawy. Wszędzie było pełno kwiatów, co może dziwić, biorąc pod uwagę zbliżająca się zimę, a przynajmniej późną jesień. Byłem ubrany dość grubo, więc nie było mi zimno. Jak już wcześniej wspomniałem, jesień była w tym roku dość łaskawa, niemniej jednak dalej pozostawała jesienią, więc miejscami można było odczuć przenikający chłód. Dlatego tak bardzo zadziwiał mnie kolor trawy i wielość kwiatów. Drzewa też jakby nie dawały się jesieni i na złość jej, pozostawały zielone.

Z takim prostymi myślami szedłem sobie spokojnie przez kolejne pagórki. Zbliżała się pora obiadowa. Trochę żałowałem, że się na nią spóźnię, bo podobało mi się to rozwiązanie, że wszystko dostawałem „pod nos”. Odnajdywałem coraz więcej plusów w byciu „jedynym takim przypadkiem medycznym”. Pewnie nie tylko mnie tak traktowano. Pewnie każdy pacjent jest traktowany podobnie, a nawet tak samo. Ale idąc w zimowych butach po zielonej jak pastel trawie, zacząłem mieć coraz więcej przebłysków z czasów, kiedy jeszcze nie byłem w szpitalu. Nie były to w pełni kompletne wizje, ale tylko przejaśnienia umysłu, pojedyncze klatki filmu.

Zarysowały mi się niejasne powidoki uczuć. Pouczucia. Wszystko wyszło od tego, że jednak wszyscy są traktowani przez szpital tak samo. Jest to jak najbardziej sprawiedliwe i zrozumiałe. Wiadomym jest, że jeśli ktoś jest chory bardziej, wymaga większej opieki i bardziej całodziennej załóżmy, a jeśli ktoś ma mniejsze schorzenia, może dostać mniej czasu pielęgniarskiego na centymetr kwadrat swojej sali. Mnie osobiście podobało się to, że wszyscy skaczą obok mnie i starają się mną zająć, co pewnie nie wynika z mojej osoby jako takiej, ale z choroby którą jestem obarczony. Niemniej jednak czułem się w pewnym sensie wyjątkowo. Zawsze, a przynajmniej „zawsze”- w przedziale który przebłyskiwał mi w pamięci, czułem się trochę wycofany. Może i nawet zacofany, ale to nie o to nawet chodzi. Wycofany, czyli nie stojący w pierwszym rzędzie. Kiedy wszyscy znajomi, bliscy, stali jak jeden mąż w pierwszej linii zainteresowani i uwagi, ja szwędałem się w okopach linii drugiej. Tej, która też jest widoczna ale już tylko wtedy, gdy wytęży się wzrok. Niejednokrotnie uczucia te były błędne, wywołane poczuciem chwili. Pewnie większość z nich wynika i wynikała z absolutnego niezrozumienia. Niezrozumienia siebie i otoczenia. Dlatego też nie dziwi mnie takie rozmyślanie, bo w obecnej sytuacji, kiedy nie wiem dokładnie co się ze mną dzieje i dlaczego, „niezrozumienie” a na pewno chęć zrozumienia, będą mi towarzyszyć dość często.
Ale wracając do rozmyślań podróżnych. Przez ten czas okopowania się poza linią ataku, nabrałem pewnych przekonań i przyjąłem wiele nawyków, które niczym wielki gwóźdź w belce podkładu kolejowego, siedzą we mnie i tak łatwo nie dają się wyplenić. Mimo czasu, nie jest to proste, a nawet staje się coraz trudniejsze. Owe nawyki, które składają się na wypadkową zachowań ma każdy, jednak nie każdemu mogą one przeszkadzać. Ja to ja, prawda? Mantryczne powtarzanie tego zdania też nie daję do końca idealnych rezultatów: „ja to ja, ja to ja…”. Są osoby akceptujące istniejącego siebie w stu procentach. Ja chyba nigdy nie miałem odwagi na powiedzenia sobie właśnie takiej formuły. Zawsze też dziwi mnie pewność wszystkich wokół, że jest jakieś zdanie, które tylko i wyłącznie należy do nich właśni. Że każdy ma swoje zdanie i czasem, a nawet częściej niż czasem, nie rezygnuje z niego. Ja czegoś podobnego nie miałem chyba nigdy. Chyba powoli zaczynam rozumieć ideę schorzenia „pustych miejsc”. Może na poziomie psychiki, polega to własnie na takich brakach? Kto wie…

Szedłem powoli przez trawiastą polanę. Ścieżka nie była uczęszczana, bo widać było nienaruszone źdźbła traw, stojąca na straży dalszej podróży. Minąłem kilka krzaków z malinami rosnącymi nieopodal małego zagajnika. Maliny kojarzą mi się jednoznacznie z latem i duszącymi polowaniami w ich zaroślach, na kilka osłonecznionych owoców. Kiedy wyszedłem z „malinowego chruśniaka”, z trawiastej ścieżki zaczęła nieśpiesznie wyłaniać się ubita droga, a po kilkudziesięciu metrach, szedłem już wybrukowanym chodnikiem. Zdziwiłem się, że ścieżka prowadząca do Znachorki, osoby z definicji „magicznej”, była stricte nowoczesna. Zaczęło trochę bardziej wiać. Jesienny chłód po raz pierwszy dał o sobie znać w dość jednoznaczny sposób. Przyśpieszyłem trochę kroku, idąc lekkim truchtem z pochyloną głową. Po dosłownie 20 sekundach znalazłem się pod olbrzymim dębem. Jego rozłożyste konary zasłoniły mi horyzont i całe pozahoryzontalne towarzystwo. Rozglądnąłem się dookoła, ale nie zauważyłem, żebym pomylił ścieżki. Ta na której byłem, była jedyną w okolicy. W ogromnym, kilkunastometrowym pni drzewa, zauważyłem drzwi, takie zupełnie zwyczajne, nic nie różniące się od drzwi w blokach mieszkalnych z wielkiej płyty. Zerknąłem lekko rozczarowany na framugę i niechętnie zapukałem w dudniącą od uderzeń płytę paździerzową. Od razu usłyszałem kroki, a damski głos tylko krzyczał: „Już, już! Chwila moment! Już schodzę!”. Popatrzyłem szybko do góry. W konarach drzew zbudowany był zwyczajny domek z drewna. Nic nadzwyczajnego, zero czarodziejskości. Zwyczajny domek na drzewie, taki, w którym każdy z nas chciał, albo bawił się za młodziaka.
- Dzień dobry! - odpowiedziała młoda pielęgniarka otwierając mi drzwi. – Czego sobie pan rzyczy?

- Dzień dobry. – Odpowiedziałem i zaniemówiłem. To już kolejne odstępstwo od mojego wizerunku domku Znachorki, „wiedźmowego klimatu”, czarów i niezwykłości.
- No to może jeszcze raz: dzień dobry! Czego sobie pan życzy? – zażartowała wesołym głosem kobieta.
- Dzień dobry – odpowiedziałem znów, nie wiedząc co powiedzieć dalej.
- Drogi panie! Ktoś chyba rzucił na pana urok, bo zapomniał pan języka w gębie! – powiedziała i roześmiał się perlistym śmiechem.
- Urok! Właśnie! Szukam… wie pani…
- Znachorki. Tak. Wiem. Dziwne by było gdyby nie wiedziała, prawda? – śmiała się nieustannie. A po skończeniu tego zdania, wybuchnęła śmiechem jeszcze bardziej szczerym. – No ale to co? Znalazł pan! Czym mogę służyć!

Tego było już za wiele. Gdzie starucha ze spiczastym nosem, chustą na głowie i miotłą! Właśnie- nawet po domu miała latać na miotle!

- Pani jest Znachorką? – zapytałem.
- Ano ja! Chyba jest pan zniesmaczony…
- To nie chodzi o zniesmaczenie, ale o – sam nie wiedziałem jak to powiedzieć. W takich sytuacjach „proste słowa z gardła nie chcą w wyjść najbardziej”! – Mogę wejść? – spytałem.
- Zapraszam, przecież po to pan przyszedł. – powiedziała otwierając mi swoją osobą przejście do… mieszkania! Tak! To było mieszkanie, bez żadnych, ale to naprawdę żadnych atrybutów magicznych. Wchodziło się oczywiście w wydrążonym pni po kilkudziesięciu schodach, żeby dotrzeć do przedpokoju, ale to tylko jedyna niezwykłość tego lokum. Reszta była zwykła.

Przedpokój oklejony niebieską tapetą, był malutkim pomieszczeniem z szafką na buty i małą szafą na ubrania. Wykładzina była szara co świetnie maskowało brud. Z przedpokoju drzwi wychodziły do łazienki i jednego przechodniego pokoju. Zrobiłem kilka krokow do przodu, ale czułem się bardzo niepewnie. Nic nie wyglądało tak, jak POWINNO wyglądać w chatce Znachorki. Wszedłem do dużego pokoju, który wręcz przytłaczał realnością. Nie było wielkich probówek, eliksirów, słojów z ropuchami czy chociażby sowy, pohukującej z cicha. Dosłownie: nic, co mogłoby wskazywać na niezwykłość tego miejsca. Ściany poza wspomnianym wytapetowanym przedpokojem, były pomalowane na biało, a na nich pełno było od oprawionych w anty ramy zdjęć, głównie czarnobiałych. Gdzieniegdzie wisiały haftowane krzyżykami obrazki owoców. Pokój był stosunkowo duży. Po prawej stronie od wyjścia z korytarza znajdowały się drzwi na balkon, a dalej na malutki taras. Na wprost, widziałem wejście do dalszego pokoju, błękitno-białego i obok niego, na lewo, wejście do kuchni. Po stronie balkonu nie było ściany, tylko olbrzymie okna. Kuchnię od pokoju dzieliło wycięte w ścianie okno z lada. O! Kuchnia już bardziej przypominała moje wyobrażenia o magicznych zdolnościach. Dużo rupieci, porozrzucane przyprawy, obok aluminiowego zlewu stały w rządku umyte naczynia, zwykle garnki i dwie patelnie. Na ladzie stała niedokończona sałatka. W dużym pokoju na środku stal niski stół, z najzwyklejszego drewna z niebieską, koronkowa serwetka na nim. Przy ścianie (tej, w której było wejście do drugiego pokoju) stała przytulna kanapa, a naprzeciwko niej, po drugiej stronie pokoju – dwa fotele, ogromne, takie, że nic tylko siąść i spać.

- Czego pan sobie życzy – powiedziała kobieta, oddzielając od siebie słowa w lekkim podirytowaniu.
- Niczego, w sumie.
- A zatem: do widzenia? – zapytała jeszcze resztką optymizmu.
- Szukam Znachorki, proszę mnie źle nie zrozumieć…- odpowiedziałem niepewnie, próbując jeszcze raz wybadać, czy rzeczywiście jestem w mieszkaniu Znachorki.
- Aha. Dobrze. Zrozumiem dobrze. O co chodzi? – odpowiedziała na moje pytania lekko podenerwowana i ujęła się pod boki. W sumie już o to pytałem.
- To …pani? Znachorka to pani…
- Nie latam na miotle, nie mam wielkich kurzajek na twarzy ani haczykowatego nosa. Już odpadam z roli wiedźmy? – zaśmiała się.
- yhh…tak? – odpowiedziałem przekornie, bo denerwowało mnie jej zdenerwowanie.
- A więc to nie ja. Żegnam. – powiedziała szybko i nie pozostawiając miejsca na dalszą dyskusję.
- No chwila, droga pani! No albo rozmawiamy poważnie, albo będziemy się tak droczyć! – odparłem zirytowany.
- Ja cały czas jestem poważna, to pan tu urządza jakieś sceny!
- Jakie sceny!? Pytam grzecznie kim pani jest, a dostaję jakieś puste żarty jako odpowiedź.
- Odpowiedziałam na wszystkie pytania, co więcej zgodnie z prawda. Poza tym jest pan w moim domu, więc dlaczego pan na mnie krzyczy?
- Nie krzyczę, ja dopiero mogę zacząć. Przyszedłem zobaczyć się ze Znachorką, a to miejsce nie wygląda mi na siedzibę nadprzyrodzonych mocy.
- Ok. Jakie to miejsce powinno być? – zapytała nad wyraz trafnie.
- No takie… inne niż to! Tu jest jak w domu, tak miło i przyjemnie. A nie stęchło i z lekkim zaduchem ulatującym ze świec. No jak to tak? W bajkach było i jest inaczej! – zirytowałem się.
- Drogi panie! Jeśli pan …haha… to dobre, jeśli pan będzie dalej żyć jak w bajce, to powodzenia! Szybciej pan wykituje z takiego baśniowego zapatrzenia niż z powodu swoich Pustych Miejsc.
- Co?! Skąd pani wie? – zaskoczy al mnie jak nie wiem.

W tym momencie spojrzała na mnie dobitnie, ale z lekką pogardą. Pokazała mi miejsce na kanapie, gdzie usiadłem, a ona sama poszła do kuchni naparzyć kawy. Trochę nie mogłem się pogodzić…ba! W ogóle nie mogłem się pogodzić z tym co widziałem. Cały mój misternie budowany wizerunek Znachorki, starszej babci, latającej od czasu do czasu na miotle, z bielmem na oku. Zamiast domku na kurzej łapce, dostałem mieszkanie na drzewie. Do tego styl jego wskazywał na to, że nie mam się czemu dziwić. Kolor ścian krzyczał do mnie, że to wszystko jest jak najbardziej normalne i takie być powinno. Bzdura. I tak wiedziałem lepiej.

Kiedy tak siedziałem na kanapie, Znachorka, usiadła na wysokim taborecie przy ladzie, od strony kuchni i zaczęła kończyć śniadanie.

- Przyszedł Pan z czymś szczególnym?
- To znaczy, że z czym… - naprawdę nie wiedziałem jaki interes można mieć do znachorki.
- Niech pan nie robi ze mnie głupola! Może coś jest nie tak z maścią, którą dałam Libergo ostatnimi czasy. Wie pan, tę dla koni?
- A to więc jest maść od pani!
- Nie wiedział pan? No to tak. Jest to maść ode mnie. Grabińscy mają podobno jakieś problemy z kilkoma ogierami, a w tym szpitalu ogiery muszą być cały czas zdrowe. Jeszcze teraz, w tym czasie!
- Jakim czasie? I dlaczego ogiery muszą być zdrowe? – zapytałem, bo nic a nic nie czułem się w tej konwersacji pewnie.
- Nie wie pan jeszcze wielu rzeczy. Dopiero niedawno wstałam, jestem lekko zaspana, więc dlatego mówię panu za dużo. No ale nic to. Nic więcej niż ponad to co mogę powiedzieć, będę się starała nie mówić. Zresztą, troszkę jestem w stanie odczytać pana myśli.
- Dobra dobra! Może jeszcze…
- Niech pan nie myśli do mnie po imieniu! – powiedziała lekko oburzona. Skąd ona wiedziała, że chce powiedzieć właśnie: „Może jeszcze umiesz latać na miotle i machać różdżką!?”.
- … a przepraszam. Niezły trik!
- Robi się pan irytujący. To żaden trik. Zresztą, nie chce mi się tego wszystkiego panu tłumaczyć. Jeszcze może, gdyby był pan uprzejmy, to co innego. Ale w takiej sytuacji. Proszę mi powiedzieć, co pana do mnie sprowadza, a potem proszę dać mi wrócić do moich obowiązków.
- Nie mam żadnego konkretnego celu wizyty. Staram się po prostu jak najwięcej dowiedzieć się o miejscu, w którym znalazłem się… przez przypadek, jak sądzę. Mogłem znaleźć się w innym miejscu, innym szpitalu, a znalazłem się tu. W środku niczego, bo z tego co wiem, żadnej cywilizacji nie ma w okolicy wielu kilometrów. To prawda?
- Że to środek niczego, czy że pan znalazł się tu przypadkiem, czy co? Teraz ja nie rozumiem. – odpowiedziała Znachorka z lekkim nerwem.
- Ok. Przepraszam za mój ton i zachowanie na początku naszego spotkania. Byłem zbyt zdziwiony panią i pani domem, i tym…
- …jak bardzo odbiega on od pana wyobrażenia?
- Dokładnie! Inaczej sobie to wszystko wyobrażałem. Miało być baśniowo, a jest normalnie, jak w bloku z wielkiej płyty. Rozumie pani?
- Rozumiem. Spokojnie, już się uspokoiłam. Zawsze szybko się zapalam, a potem żałuję swojego zachowania. Mogę panu co nieco powiedzieć, jednak na początku muszę pana skarcić.
- Proszę, biorę to na klatę! – odpowiedziałem żartem, choć po minie Znachorki wyczułem, że zrobiłem to niepotrzebnie.
Odwróciła się na stołku i sięgnęła po dwie kanapki. Zaczęła jeść nie pytając mnie o to, czy jestem głodny, co w sumie jeszcze raz wskazuje na to, że ona naprawdę umie czytać w myślach- nie czułem głodu.
- Musi pan trochę inaczej…a dobra, mówmy sobie na „ty”. Musisz patrzeć na to wszystko trochę inaczej niż dotychczas patrzyłeś. Jesteś chory, to prawda, ale to cię nie usprawiedliwia. Jesteś na swój sposób wyjątkowy, nie tylko przez „puste miejsca”. Choroba, która cię dopadła jest tylko motorem działań, katalizatorem! Pomimo wszystko. Proszę jednocześnie nie bagatelizować zgubnego skutku tego schorzenia na twoją osobę. Bo to nie tak, że dzieje się tylko dobrze. Ale z tego co czuję, to jeszcze nie zaczniesz odczuwać ubocznych skutków. No ale wróćmy do początku naszej znajomości. – w tym momencie było mi już wystarczająco głupio, żeby spłonąć – nie powinieneś tak zaczynać, bo tylko zaskarbiasz sobie wrogów. Hamuj się! To co teraz, akurat w tym momencie o mnie myślisz, jest niepoważne i nierealne. Nie potrafisz zrozumieć, że ja, właśnie ja w moim fachu, mogę wyglądać i zachowywać się całkiem normalnie?! Że ja to ja!? Posłuchaj: wymyśliłeś sobie mnie, jako znachorkę. I jestem nią. To już twoja i tylko twoja natura, charakter czy Bóg wie co jeszcze, nie pozwala ci zrozumieć, że to samo w sobie jest niezwykłe. Zresztą, wyobraź sobie… czy może lepiej, wyobrażałeś sobie mnie jako starowinkę, odstraszającą, która będzie ci kazać pić krew żaby i tym podobne sprawy. Wydaję mi się potwornie nie w porządku, że nie traktujesz mnie jako pozytywnego zaskoczenia i spełnienia „niespodzianki”. Bo to co sobie wymyśliłeś, to właśnie miała być niespodzianka. Niespodzianka dla ciebie. Dla nikogo innego. Powiedz – nachyliła się w moją stronę – czy gdybym spełniła Twoje oczekiwania, cieszyłbyś się czy narzekałbyś jeszcze bardziej?

Tu chyba miała racji więcej niż kiedykolwiek. Nie dość, że okazało się coś zupełnie niespodziewanego i nieoczekiwanego, to ja jeszcze nie byłem w stanie przyjąć tego jako dobrej karty. Gdyby okazała się kimkolwiek innym, powiedziałbym, że niczym mnie nie zaskoczyła i frustracja sięgnęłaby zenitu. Zrobiło mi się głupio i wcale nie zdziwiłbym się, gdyby kazała mi wynosić się z jej mieszkania w podskokach. Ale ku mojemu zdziwieniu jej oblicze się rozpogodziło. Patrzyła na mnie jakby…

- Niewiele osób mnie tutaj odwiedza – powiedziała nagle.
- A Libergo?
- No Libergo tak…racja, ale wymień kogoś jeszcze. Grabińskiego widziałam ostatni raz 3 tygodnie temu. Kiedyś przychodził tu częściej, a teraz jest strasznie zapracowany. Cała ta sytuacja na terenie szpitala potwornie go pochłonęła. Pewnie dlatego nie ma dla mnie czasu. A jeśli chodzi o obsługę szpitala, to już w ogóle nie wiem jak wyglądają. Wszystko załatwia Libergo…
- A kiedyś było inaczej, rozumiem? – spytałem niepewnie.
- Tak, tak. Kiedyś było inaczej, ale ostatnio jakoś wszystko się zmieniło. Może jednak minie trochę czasu i jakoś sprawy się ułożą. Kto wie.
- Jakie sprawy?
- Wszystkiego pewnie się dowiesz w przyszłości. Zresztą, skoro już mnie odwiedziłeś, to należy ci się jakaś nagroda, hehe, no powiedzmy, że nie nagroda, a niespodzianka- a jakże!
- No to co to będzie? Proszę mnie tu nie trzymać w niepewności! – powiedziałem przekornie.
- Jedno. Jedno pytanie, co do szpitala i okolic! Dam ci wyczerpującą odpowiedź. Od ciebie zależy, czy wybierzesz pytanie, które otworzy ci odpowiedź szeroką czy wąską. Dawaj!

Niezła szansa. Dużo mogłem się dowiedzieć, ale nie do końca wiedziałem, w który punkt uderzyć. No ale! Raz się żyję:

- Opowiedz mi o „perkelach”…