poniedziałek, 6 czerwca 2011

Rozdział V. "...i w zieloności brodzić"


Przypomniałem sobie o współchorym z sali 38. Przypomniał mi się obrazek, kiedy widziałem go stojącego przy ścianie na korytarzu. Zaintrygowało mnie co u niego. Nie żebym poczuł jakieś „przyjacielskie uniesienie”, ale tak po prostu uderzyło mnie to, że była to pierwsza i póki co ostatnia osoba, którą poznałem w szpitalu, nie licząc pielęgniarek i ordynatora. Pierwsza dusza, która odezwała się do mnie swoim ego i teraz tak naprawdę tylko on jest mi tutaj znajomym. „Ciekawe, co u niego?”…kiedy u mnie wodospad zdarzeń i rollercoaster emocji, to ciekawe co u niego, co dzieję się z jego marazmem i depresyjnością, której ewidentnym świadkiem byłem ostatnio.

Pomyślałem, że nie ma co gdybać, ani odciągać wizyty w sali 38, w końcu to tylko par kroków od mojej „celi”. Przypomniałem sobie, że miałem też iść do biblioteki żeby poczytać coś o mojej dolegliwości „pustkowej”, ale stwierdziłem, że najpierw odwiedzę mojego kompana niedoli, a dopiero później będę się zastanawiał nad resztą spraw. Ubrałem kapcie i poszurałem do mojego „kolegi” o tłustych włosach. Kiedy wszedłem do środka uderzył mnie widok pustego łóżka… nie było już na nim nikogo. Nie było żadnych rzeczy, okno było otwarte na oścież, pościel poskładana. Na pozostałych dwóch łóżkach też nie było nikogo. Wisiały tylko dwie kartki informujących o przeniesieniu na inne oddziały. Na łóżku mojego kompana nie było żadnych informacji. Prześcieradło było ułożone w doskonały sposób. Nie przypuszczałbym, że może ono kiedykolwiek być ułożony w tak doskonały i równy sposób!

- Czego pan sobie życzy? – zapytała zza pleców moich pielęgniarka.
- A nic takiego siostro… - patrząc cały czas na łóżku „mojego znajomego” odpowiedziałem cedząc słowa – zastanawiam się, gdzie przeniesiono tego gościa, który tu leżał.
- Tego to nikt nie wie gdzie on się teraz znajduję – odpowiedziała z lekkim uśmiechem siostra- wiemy tylko gdzie leży jego ciało. Pustelnik – bo tak go w szpitalu nazywaliśmy- odszedł od nas. Dwa dni temu umarł.
- Jak?
- Tego nie mogę do końca powiedzieć, bo mnie tu wtedy nie było. Chyba we śnie. Ale nie jestem pewna.
- To nie rozmawiała siostra z nikim o tym wydarzeniu? – zdziwiło mnie trochę, że pielęgniarka nie wiem podstawowych rzeczy o śmierci swojego pacjenta.
- Proszę pana. Ja tu już pracuję 17 lat. Mam już trochę inne podejście do śmierci i chorób niż pacjenci, niż pan. Czy uważa pan, że słusznym byłoby się przejmować takimi wydarzeniami, kiedy w miesiącu zdarzało się, że ginęło kilkanaście osób? Przecież nerwów by nie starczyło na to wszystko. A jakoś innym jeszcze muszę pomagać. – odpowiedziała, dość rzeczowo, czym jednak mnie uspokoiła.
- W sumie, ma pani rację. Czy wiadome, czy ktoś zgłosił się już po ciało, albo kiedy pogrzeb… no i gdzie jest pogrzeb oczywiście…?
- Nikt się nie zgłosił i nikt się nie zgłosi… on nie miał rodziny, nie miał znajomych. Był sam. Sam jak palec i to już od dłuższego czasu. Nie wiem czy rozmawiał pan z nim coś więcej, nie wiem czy powiedział on panu o tym, jak długo był w szpitalu… proszę pana: 3 lata. Zawsz…
- Jak to trzy lata!? Mnie powiedział, że trzy miesiące i to do tego, że zaraz ma zostać wypisany! – przerwałem jej w pół zdania.
- No sam pan widzi. On troszkę oszukiwał nie tylko innych ale i sam siebie. Zresztą jego słynną śpiewką jest to, że: „za każdym razem udawało mu się przecisnąć między kruczkami prawnymi oraz medyczną praktyką”, i że dlatego przedłużaliśmy mu pobyt tutaj. To tez nie prawda. Pustelnik był bardzo chory, tylko nie do końca mogę panu powiedzieć na co. Na jego karcie były wolne rubryki. My, jako pielęgniarki i ogólny personel, nie mieliśmy dostępu do pełnych kart. Tylko leki i ogólne wytyczne. Do końca nie wiem o co chodziło. Jasne, że po lekach jakie podawałam, mogę się domyślać co się działo, ale były one tak różne, że musiałabym poświęcić kilka lat na to, by zgłębić tajniki wiedzy lekarskiej i dopiero cos o tym schorzeniu powiedzieć. Leki na alergie, zatrucie, antydepresanty, leki nie będące w powszechnym obiegu, silne środki przeciwbólowe, taki co to konia z kopytami są czasem w stanie powalić! Leków przeciwzakrzepowych miał już tyle, że nie pamiętam wszystkich nazw! Co dziwne, zdarzały się przypadki, w których otrzymywał kilka leków pod rząd, które teoretycznie nie współgrały ze sobą. Czasem aplikowaliśmy mu leki na nadciśnienie, żeby już za parę godzin podać mu leki dla osób, których ciśnienie jest za niskie… Widzi pan, to w większości, a nawet we wszystkich znanych mi przypadkach, jest niedopuszczalne. A tutaj jednak tak było i co więcej… nie pomogło. Pustelnik jest teraz w kostnicy i czekamy na datę pogrzebu.
- A gdzie będzie pogrzeb? Przecież nie ma rodziny czy krewnych czy znajomych? – zapytałem. W końcu jednak poszedłbym na uroczystość… to chyba był mój „potencjalny przyjaciel”.
- Ah… pan jest jeszcze z nami za krótko… nie wiem pan jeszcze kilku rzeczy o szpitalu i jego zwyczajach – powiedziała, a co mnie najbardziej zaciekawiło to to, że nie użyła słowa „przepisy, regulamin” ale „zwyczaj”. – Ale już panu tłumaczę. Wiele osób, które są w naszym szpitalu nie ma rodziny ani nikogo, kogo mielibyśmy poinformować o ich śmierci. Często pojawiają się tu i nawet nie wiedzą jak się nazywają… Wtedy, jeśli leczenie nie odniesie skutku i odchodzą od nas, to pogrzeb i pochówek odbywa się na terenie szpitala. Niech to pana nie dziwi, bo jest to teren ogromny i nie ma problemu ze znalezieniem miejsca na potencjalny cmentarz. Oczywiście nie jest to pochówek w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, Nie ma też cmentarza takiego, jakie widział pan do tej pory: żadnych grobowców, pomników. Nie ma czegoś takiego – popatrzyła na zegarek i westchnęła ciężko - Jeśli chce się pan dowiedzieć więcej na ten temat, zapraszam do biblioteki. Mogłabym panu opowiedzieć więcej ale obowiązki wzywają. A w bibliotece spotka się pan z panem Libergo. On jest bibliotekarzem i chyba pracuję w szpitalu dłużej niż ja czy którakolwiek pielęgniarka czy pielęgniarz. On powie panu więcej, a i może jakąś lekturę podsunie na długie wieczory. Do zobaczenia!

Weszła do sali, przymknęła okno i wyszła w stronę pokoju dla personelu. Ja popatrzyłem na zegarek. Była 11.30. Wcześnie. Ale biblioteka jest już chyba otwarta. Zszedłem na parter i wąskim korytarzem skierowałem się do biblioteki. Wiedziałem, gdzie ona jest, bo na każdym piętrze jest dokładnie wyrysowany plan ewakuacyjny całego szpitala oraz spis obiektów. Dlatego nie miałem problemów ze znalezieniem mojego celu.

Drzwi do biblioteki niczym się nie wyróżniały. Może tylko tym, że były nadzwyczaj wąskie. Mieściła się w nich tylko jedna osoba i to do tego wchodząca trochę bokiem. Drzwi drewniane, wiekowe, z żelaznymi sztabami. Zamykane na kłódkę, a w zasadzie na trzy. Żadnych nowoczesnych technologii, typu zamek elektryczny, alarm. W szpitalu tylko gdzieniegdzie (z tego co zdążyłem zauważyć) można było znaleźć alarmy i w większości były to alarmy przeciwpożarowe, a nie takie, które służą alarmowaniu o włamaniach itp. Przeszedłem przez drzwi, i znalazłem się w ogromnej (czy może to jeszcze dziwić, że w tym szpitalu wielkim jak cmentarz wojskowy, są jakieś pomieszczenia, które nie są wielkie?!) hali. Na pierwszym planie stało około dwudziestu stolików, a przy każdym po dwa krzesła. Wszystko drewniane, inkrustowane. Na krawędziach wszystkich przedmiotów znajdowały się małe kamyczki. Niepofarbowane, naturalne. W niewielkich odstępach zdobiły one wszystkie stoły i oparcia siedzisk. Wszystkie ściany biblioteki (i czytelni zarazem), były otulone ogromnymi, pięcio- lub sześciometrowymi regałami, na których półkach, w równych rządkach stały książki, ustawione wręcz w idealny sposób. Oczywiście to nie był koniec regałów. Za dwoma rządkami stołów, ustawionymi równo po dziesięć, ciągnęły się kolejne regały, których naliczyłem osiem. Gdzie był ich koniec? Tego nie mogłem od wejścia dojrzeć. Przed rzędami stołów w kącie po prawej stronie od wejścia, stało biurko, ułożone w kształcie litery „L” a za nim siedział, schylony nad zeszytem łysiejący mężczyzna. Był on jedyną osobą w całym pomieszczeniu, przynajmniej na tyle ile mogłem powiedzieć. Nie widziałem bowiem, czy ktoś krząta się między regałami w okolicach przeciwnej od wejścia ściany. Podszedłem do, jak się okazał, pana Libergo. Miał na biurku postawioną kartkę z nazwiskiem, dlatego od razu ucieszyłem się, że będę mógł z nim osobiście porozmawiać. Miał na nosie okulary, ale mimo to, schylał się pisząc coś w notatniku. Pisał piórem, co chwila maczając je w kałamarzu. Pisał to nawet źle powiedziane, bo pismo pana Libergo wyglądało tak, jakby ćwiczył je przez długie lata. Kaligrafia musiał być chyba jego hobby. Standardowe wyposażenie bibliotekarza: klika przegródek z rewersami, kartami bibliotecznymi itp. W kącie stały regały z kartami katalogowymi, a ich liczba budziła respekt! Pan Libergo musiał chyba dużo czasu poświęcić na porządkowanie takiej ilości kart!

Podszedłem do biurka i kiedy otworzyłem usta, żeby cokolwiek powiedzieć, pan Libergo od razu się na mnie popatrzył, niezwykle raptownie unosząc oczy.
- Czego pan sobie życzy – zapytał niezwykle przyjemnym, niskim głosem.
- ehm… dzień dobry… chciałbym zap…
- …isać się do biblioteki? Jest pan nowym pacjentem? – przerwał mi w półsłowa.
- eh… też, ale to niekoniecznie jest mój finalny motyw przyjścia do pana – można było tę wypowiedź ubrać w prostsze słowa, ale po pierwsze, dlaczego by nie mówić w ten sposób, a po drugie rozmawiałem z człowiekiem, na którym, jak mi się wydawało, nie robiło to większego wrażenia – chciałbym dowiedzieć się kilku szczegółów o „zwyczajach” szpitala. Pielęgniarka przysłała mnie do pana, bo może mi pan podobno powiedzieć co nieco.
- Trochę wiem – powiedział i urwał nagle wypowiedź.
Pokiwałem głową udając ironiczną aprobatę.
- Doskonale!
- Czego chce się pan dowiedzieć? – zapytał wyczuwając ton mojego głosu. Oczy zmrużył, a ręce położył delikatnie na stole. Czułem, że jest to człowiek, z którego nie można drwić. Dlatego zrezygnowałem z ironii i tym podobnych zabiegów.
- W ostatnich dniach umarł mój… kolega z sali obok. Chciałbym pójść na jego pogrzeb, a nawet nie wiem, czy takowy się odbędzie…
- Chce pan wiedzieć jak odbywają się tutaj pogrzeby? – przerwał mi Libergo.
- Tak. Wyjął mi pan to z ust – uznałem takie stwierdzenie za…
- Niezła gra słowna! Dużo jest do opowiedzenia – popatrzył na zegarek – proszę dać mi 15 minut i zaraz do pana wrócę.
Szybko wstał zza biurka i poszedł szybkim krokiem między regały z książkami. Odwróciłem się stołu i odprowadziłem go wzrokiem. Kiedy zniknął mi z zasięgu wzroku, zacząłem przyglądać się książkom leżącym na stercie „zwroty”. Leżały tam typowo medyczne książki głównie o złamaniach i zwichnięciach stawów kolanowych. Jedna z nich tylko była o chorobach wątroby i dróg żółciowych. Zacząłem spacerować po bibliotece. Przeglądanie wszystkich regałów mijało się z celem. Dlatego próbowałem znaleźć jakiś punkt zaczepienia, coś co mnie zaintryguje i pozwoli zabić te 15 minut oczekiwania. Wszedłem między dwa z ośmiu regałów. Tak się złożyło, że były to dwa środkowe i szybkim krokiem udałem się na ich koniec. Gdy stanąłem przy przeciwnej do drzwi wejściowych ścianie zauważyłem, że ani jedna książka nie jest akurat w tym miejscu o medycynie. Nie były to też książki przygodowe, kryminały, romanse i inne tego typu lektury, które mogą czytać chorzy by nie myśleć o swoim schorzeniu. Na tej północnej ścianie znajdowały się m.in. książki przyrodnicze („Mała Encyklopedia Leśna”, „Mammal Species of the World. A Taxonomic and Geographic Reference”, „Czerwona księga gatunków zagrożonych” itd.), historyczne (m.in. „Wojna węglowa”, „Zakony świata: ich rola i znaczenie w czasach rewolucji”, „Wojny ekonomiczne”) i książki zawierające wiedze stricte inżynierską („Wydobywanie węgla metodą odkrywkową”, „Przemiany adiabatyczne” czy „Odnawialne źródła energii”). Zacząłem przeglądać poszczególne tytuły. Każda książka miała swój unikalny numer, składający się z litery i dziewięciu cyfr. Wszystkie były starannie utrzymane i nie widać było na nich zbyt wielu śladów użytkowania. Po kilku minutach usłyszałem kroki bibliotekarza, więc odłożyłem akurat trzymaną książkę i poszedłem do jego biurka. Ubrał się w marynarkę i lekko przeczesał kilka pozostałych na jego głowie włosów.
- Chodźmy, może przejdziemy się trochę. Siedzę tu od 6.30 i przyznam się, że potrzebuję trochę odpoczynku. A na dodatek, mam jeszcze coś do załatwienia w farmie na południowy-zachód od szpitala. To nie jest tak bardzo daleko. Może mi pan potowarzyszy?
- Z miła chęcią! Chodźmy! – bardzo podobał mi się ten pomysł. Szybko poszedłem do siebie na górę i poprosiłem siostrę o coś ciepłego do ubrania. Dostałem ciepły płaszcz, szalik i czapkę oraz zimowe obuwie. W tym roku jesień była dość łaskawa, ale i tak lepiej było się nie narażać na niepotrzebne chorobotwórcze czynniki.


Po dziesięciu minutach byłem już przed rzeźbionymi drzwiami do szpitala (wielkiego jak cmentarz wojskowy). Libergo już na mnie czekał, chuchając w złożone ręce. Widać, że było mu chłodno pomimo tego, że była dopiero 12. Gdy wychodziłem z budynku, zauważyłem, że bibliotekarz jest pochylony i stoi na lekko ugiętych nogach.
- O! Już pan jest. Świetnie, chodźmy. Muszę zanieść Grabińskim trochę maści, bo prosili mnie o to parę dni temu. A ja dopiero teraz mogłem ja zdobyć.
- Jak to zdobyć? Była pan w sklepie? Jest tu nieopodal jakiś sklep… albo nawet czy gdzieś dalej jest tutaj sklep, niekoniecznie nieopodal?
- Nie, nie mój drogi. To działa trochę inaczej. Nie ma w pobliżu 30 km żadnych sklepów i domów. Więc dostawy działają na podobnej zasadzie co w schroniskach górskich, od czasu do czasu przyjeżdżają dostawcy, wielkimi samochodami z zaopatrzeniem. Szpital jest też nieco samowystarczalny więc nie musimy się o nic troszczyć. O nic, co znajduje się w sklepach, oczywiście.
- A co to za maść? Również została przywieziona przez dostawców? Czy sam pan ją wytworzył?
- Zadajesz bardzo dużo pytań, młody człowieku. Wiedz, ze nie na wszystkie jestem w stanie odpowiedzieć. Nie na wszystkie mogę Ci odpowiedzieć. Nie masz też wystarczającej wiedzy, żeby zrozumieć wszystko co chciałbym ci powiedzieć.

Tym mnie zdenerwował. Nigdy nie lubiłem takiego tonu. Zresztą zawsze mam problem z osobami zbyt pewnymi siebie. Działa mi na nerwy to, że na wszystko mają gotową odpowiedź, oraz to, że wszystkie ich działania są jedyne i najlepsze. Nigdy tak nie miałem i czuję, że jeszcze długo mieć nie będę, choć staram się to zmieniać.
- Proszę nie wytykać mi…
- …mojej niewiedzy – przerwał mi Libergo – Drogi panie! Proszę o trochę pokory. Ja naprawdę, nie chcę dla pana źle. I wiem co mówię. W szpitalu i jego okolicach dzieją się takie rzeczy, które po wielu, wielu latach mogą jeszcze wydawać się dziwne i nietypowe. Ja sam jeszcze nie wszystko rozumiem, a sam pan widzi, że jestem wiekowym pracownikiem.
- …eh… no może ma pan rację. Ale takie teksty działają na mnie jak płachta na byka.
- Zaprzyjaźnimy się. Czuję to – odpowiedział, a w mojej głowie otworzyło się okienko, że i ja również tak pomyślałem.

Szliśmy przez tereny, które jeszcze nie zostały dotknięte przez zimno i jesienną aurę. Trawa była soczyście zielona. Wszędzie można było odnaleźć kamienne murki, oddzielające jakby od siebie poszczególne pola. Te naturalne parcele były dość sporych rozmiarów. Gdzieniegdzie znajdowało się małe skupisko drzew. Najpierw szliśmy wśród traw, sięgających nam do pasa. Nie było żadnej ścieżki, a Libergo szedł jakby na pamięć. Kierowaliśmy się od razu na południowy-zachód, a po 300 – 400 metrach skręciliśmy lekko na zachód, wchodząc w urokliwy zagajnik. Na drzewach było jeszcze sporo liści. Choć to tylko przedsmak tego, co mogło się tu zaobserwować w lecie!
- Pytałeś mnie… pytał pan… - zagaił bibliotekarz – o pochówki.
- Może pan do mnie mówić na „ty”. Będzie to jak najbardziej na miejscu – odparłem.
- Dziękuję, bardzo mi miło! Zatem słuchaj! Chodzi o pochówki – powiedział i instynktownie, nawet nie patrząc pod nogi skręcił znów na południowy – zachód. Mam dobry zmysł orientacji, więc zauważam takie rzeczy.
- Tak. Dokładnie. Ostatnimi dniami odszedł mój znajomy z sąsiedniej sali…
- …i nie miał znajomych, ani rodziny. Wiem. Nie powtarzaj mi rzeczy, które już powiedziałeś – odpowiedział z uśmiechem.
- hehe… racja. Jak to wszystko się odbywa w tym przybytku wielkim jak cmentarz wojskowy?
- Jeśli ktoś ma rodzinę, to wszystko dzieję się całkiem normalnie. Przyjeżdżają krewni i zabierają ciało. To co robią z nim później to już nie nasza sprawa.
- To było dość proste do zrozumienia. Bo jeśli jest rodzina…
- …wiesz, to różnie i tak bywa!
- Różnie bywa, ale na ogół jest podobnie. Zabierają ciało do zakładu i potem zakład robi już resztę. Ale z tego co zdążyłem się rozeznać, to tutaj za dużo osób z rodzinami nie ma, prawda? Zwykle no-name’y i tym podobne sprawy. Więc dlatego to mnie intryguje, co robi się z ciałami zmarłych bezimiennych. Nie wiem jak duże jest terytorium szpitala, choć domyślam się, że olbrzymie- jak wszystko wokół. Skoro nie ma cmentarza, bo tak powiedziała mi pielęgniarka, to co? Kremacja? Formalina?
- Oj nie! Kremowaliśmy kiedyś ciała, ale to na specjalne życzenie jeszcze żyjących. Teraz nie. Na ogół ludzie nie chcę być kremowani. Wiesz, pomimo tego, że to jak najbardziej dobra forma pochówku, to jeszcze w umysłach ludzi krąży przeświadczenie, że to barbarzyństwo.
- Więc co się dzieje z ciałami?- spytałem jeszcze raz, już lekko rozdrażniony. Wyszliśmy w tym czasie z zagajnika i znów znaleźliśmy się na polanie pełnej malutkich murków. „Piękny teren, w sam raz na taką rozmowę” pomyślałem i poparzyłem na swojego kompana. Na linii horyzontu, było widać już zabudowania, chyba dom Grabińskich, i znów malutki las okalający dom i działkę.
- Już ci tłumaczę. Szpital ma dość długo historię, nie będę się w nią całkiem wgłębiał, żeby cię nie zanudzić, poza tym jest w niej tyle aspektów, że musiał bym siedzieć z tobą kilka dni, żeby ci to wszystko opowiedzieć, a i tak coś bym mimowolnie pominął. Tak jak mówiłem, kiedy zaczynała się tu działalność szpitalna, najwięcej pacjentów było jednak „rodzinnych”. Bliscy przywozili ich tutaj, żeby na odludziu, w profesjonalnym otoczeniu personelu dochodzili do siebie. Potem wyjeżdżali i tylko co parę tygodni przyjeżdżali w odwiedziny. No i gdy pacjent zmarł to wtedy również pojawiała się rodzina. Karawan i te sprawy. Jednak sprawy w szpitalu potoczyły się tak jak się potoczyły. Coraz mniej osób mających krewnych zaczęło pojawiać się w naszych włościach. W końcu nawet ci, którzy się pojawiali, byli na ogół w takim stanie, że rodzina zostawiała ich w szpitalu już do końca ich dni. Tak to się na ogół układało. Tak jak już wcześniej wspominałem, krewni przyjeżdżali do chorych co jakiś czas, ale prawie nigdy nie zabierali ich z powrotem. Wtedy ordynator, a w zasadzie nie on sam, ale całe gremium lekarskie i nadzorcze, musiało zdecydować co z ciałem zrobić. Nie mogę opowiedzieć ci o wszystkim dokładnie, więc w tym miejscu poprzestanę na tym, że zwykle wybierano kremację. Około kilometr na północny-wschód od szpitala, znajduję się mała elektrownia węglowa, która zasila szpital. Obok niej zbudowano małe krematorium, w którym to dokonywano „pochówków”. Urny z prochami jeszcze nigdy nie zostały odebrane. Mam namyśli, że żadne prochy jeszcze nie zostały odebrane. Dlatego wszystkie stoją w specjalnie przygotowanej sali w drugim poziomie piwnic. Widzę, ze drugi poziom piwniczny też jest dla ciebie zaskoczeniem…
- To prawda – zająknąłem się ze zdziwienia, bo zacząłem się zastanawiać, które to dno, szkatułki zwanej szpitalem.
- Widzisz. Wróćmy jednak do twojego pytania. – rozejrzał się w koło. Przechodziliśmy przez któryś już murek z kolei, w niektórych były furtki, ale w kilku jej brakowało. Czasem wchodziliśmy na jakąś wydeptaną w gęstej trawie ścieżkę, ale na ogół szliśmy „na dziko”. – Po kilku jednak latach… ehm… - zająknął się tajemniczo – pojawiło się rozporządzenie, żeby już nie dokonywać kremacji, że znalazło się na terenie szpitala miejsce, w którym będzie można odprawiać pogrzeby. Dokładnie na południe od szpitala znajduję się Wiecznie Zielone Wzgórze. Tam wskazano miejsce, gdzie można chować zmarłych. Określono…
- Kto to określił? – przerwałem Liberdze.
- Niech wystarczy ci póki co, że „ktoś” na to pozwolił – odparł, lekko niepewnym głosem, tak jakby już chciał mi coś powiedzieć, ale nie do końca mógł – Może w swoim czasie się dowiesz czegoś więcej.
- Ale dlaczego nie chce mi Pan wszystkiego powiedzieć? – spytałem lekko podirytowany.
- Uspokój się. Nie mogę powiedzieć ci wszystkiego i obawiam się, że mało kto tutaj będzie mógł ci wszystko powiedzieć. Może jakimś cudem uda ci się przechwycić więcej informacji, ale póki co, nie możesz wiedzieć wszystkiego.
- Nie rozumiem z tego nic a nic. Jestem pacjentem w tym szpitalu, wiec chyba mam prawo wiedzieć…
- Uspokój się! – powiedział spokojnie ale stanowczo. - Nie możesz wiedzieć wszystkiego już teraz. I nie zmuszaj mnie bym powiedział ci coś, czego nie mogę. Lubię cię, ale musisz jeszcze chwilę tu pobyć by zrozumieć, że nie jest to zwykłe miejsce. Sądzę, że z twoją dociekliwością stanie się to prędzej niż później.
- No dobrze, nie chcę żeby miał Pan nieprzyjemności. Dlatego proszę mówić dalej, to co może pan powiedzieć. – powiedziałem to, choć zupełnie nie mogłem się z tym pogodzić. Mój raptowny charakter nie dawał mi spokoju i cały czas dźgał mnie w okolice mózgu, by pytać dalej i dalej.

- Właśnie: pogrzeby! Będąc jeszcze „na wolności” pewnie zetknąłeś się z terminem „zielony pogrzeb”, prawda?
- Co nieco słyszałem. Słyszałem też, że wiele osób nie godzi się na taką formę pochówku.
- To prawda. Mamy takie czasy… a zresztą zostawmy to! Jesteśmy teraz tu, a nie gdzie indziej. „Gdzieindziej” nie istnieje! Kiedy ordynator dowiedział się o możliwości chowania zmarłych na Wiecznie Zielonym Wzgórzu, postanowił wprowadzić swój pomysł, który chodził mu już po głowie znaczny czas, w życie. – usiedliśmy na jednym z murków, ustawionym nieopodal domu Grabińskich. Libergo chciał dokończyć mi opowiadanie jeszcze przed wejściem do domu, a przy okazji chciał odpocząć. Przybytek Grabińskich było już widać nieco niżej od miejsca, w którym siedzieliśmy. Był to nieduży domek, jakby wtopiony w skały wystające tuż za nim. Był drewniany, brązowy. Przed wejściem był ganek przykryty dachem z czarnych dachówek. Obok ganku, który nie miał długości równej frontowi domu, był jakby podest z drewna mający długość około 8 metrów. Było to miejsce przeznaczone, w moim mniemaniu, pod grill albo poranne śniadanie, gdzie można wystawić stół i krzesła i tak dalej. Skałki za domem były lekko obrośnięte trawą i mchem. Gdzieniegdzie rosły wesoło zielone drzewa. Siedzieliśmy razem z Libergo i słuchając go, patrzyłem na ten arkadyjski przybytek. Troszkę schowana za skałkami jawiła się stajnia. Mówię troszkę, gdyż był to dość potężny budynek mogący pomieścić kilkanaście koni. Kilka z nich pasło się kilkadziesiąt metrów za domem. Libergo tez chwilę odpoczął patrząc na zwierzęta, podrapał się po głowie i ciągnął dalej:
- „Zielone pogrzeby” mogą przyjmować różne formy. Ordynator chciał, żeby ten u nas, miał jak najbardziej naturalny charakter. To był podstawowy warunek pochówku. Jeśli ktokolwiek z rodziny się na niego nie zgodził, albo chory nie wyraził… że tak powiem: zainteresowania tymże, wtedy uruchamiano krematorium. Ale w niemalże 100% nie było odmów. Ciało zmarłego wiąże się w płócienny całun i następnie zakopuje je bezpośrednio w ziemi. Następnie na grobie, nasz szpitalny ogrodnik sadzi „mysie uszka”. Często są niebieskie, ale zdarzają się inne: różowe, żółte i białe. Białych jest najmniej, ale i tak Wiecznie Zielone Wzgórze jest dzięki nim miejscem wyjątkowym. Słyszałeś już o naszej Znachorce?
- yhmm… to jest szpital, tak? – zapytałem sarkastycznie. – Jest tu znachorka?
- Nie naigrywaj się. Jest i to od wiek wieków. Nie słysza…
- Nie słyszałem o niej. – przerwałem mu.
- Według niej, wąchając „mysie uszka”, jesteśmy w stanie po zapachu dowiedzieć się, jakie życie prowadził nieboszczyk. Do tego w kwiatach zamknięta jest pamięć o ludziach. Wszystko ma tu głęboki sens.
- Albo bezsens, jak kto woli…
- Jeszcze nie wiele wiesz. Więc nie mogę mieć ci za złe niewiedzy. Przekonasz się sam, że jeszcze wiele niesamowitości Cię tu spotka. Nic to. Idę pogadać z Grabińskimi. Może przy okazji opowiem ci jeszcze więcej o Wiecznie Zielonym Wzgórzu. Póki co musi ci to wystarczyć.
- A gdzie mieszka Znachorka? – spytałem szybko.
- Niedaleko szpitala wbrew pozorom. Niecały kilometr na zachód od najwyższej wieży.

Powiedział to i zeskoczył z murka. Podał mi rękę na do widzenia i poszedł spokojnym krokiem na przeciw wychodzącego z domku, średniego wzrostu mężczyzny. Grabiński miał kilkudniowy czarny zarost i nieułożone włosy. Ubrany był roboczo w czarne ogrodniczki i flanelową koszulę w biało-niebieską kratę. Odprowadziłem Libergo wzrokiem i usłyszałem początek ich rozmowy:
- Spóźniłeś się! Chyba się zagadaliście – powiedział Grabiński pokazując głową na mnie. Ukłoniłem się lekko.
- Rzeczywiście, trochę nam zeszło, ale mieliśmy kilka spraw do poruszenia.
- Nic się nie dzieje. Przed momentem miałem właśnie obiad dla swoich podopiecznych – machnął ręką w stronę stajni. – Teraz już możemy spokojnie gadać. No może nie do końca spokojnie. – zaśmiali się obaj.
- Rozumiem – odparł Libergo - Byłeś przy Górze Przejścia? Widziałeś jak to wszystko wygląda?
- Byłem tam jeszcze raniutko. Perkele są w kiepski stanie, wiesz – te dwa co to właśnie je mamy wymieniać. To musiał być ogromny wstrząs, że aż tak je uszkodził.
- Niedobrze. Ale kilka dni jeszcze powinny wytrzymać?
- No parę dni tak, ale nie za dużo. Nie ma co ryzykować. – odparł ciszej Grabiński. Tak cicho, że już prawie nie słyszałem.
- No to dobrze – Libergo wziął kompana pod rękę i weszli do środka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz