poniedziałek, 28 lutego 2011

Rozdział III. Puste miejsca


Zaciągając mocno poły szlafroka ruszyłem w stronę drzwi wejściowych. Albo wyjściowych jeśli patrzy się od metafizycznie drugiej strony. Ciemności nocy ogarnęły już teren szpitala, w oknach sal świeciły się drażniące oczy jarzeniówki. Jak można wyzdrowieć, gdy patrzy się przez cały czas w kolor i epileptyczność takich lamp. Zdziwiłem się, że nikt nie chciał, żebym już wracał, żebym ja, chory obłożnie nieudacznik on wracał już do środka z powodu zimna i mroku. W zwykłym szpitalu chyba by to nie przeszło, ale tu, coś mi się tak wydaję, nikt nie wierzył w to, że mógłbym sobie coś złego zrobić. Uciec? Niby gdzie, jak z trudem wiem gdzie jestem, a już w ogóle nie wiem, gdzie miałbym pójść

W pewnym momencie usłyszałem świst. A w zasadzie świstek, pohukiwanie... coś jakby pociąg, lokomotywa. Dziwne, bo skoro szpital, wielki jak cmentarz wojskowy, znajduje się w samym środku niczego, to skąd tutaj jakaś linia kolejowa... Świtek szybko zamarł i pozostało mi tylko słuchać pohukiwania naturalnego, sów innych ptak nocnych, których nazw nigdy nie znałem i pewnie nie poznam. Żaden obóz ornitologiczny nie będzie mnie w stanie tych nazw nauczyć, bo znając siebie, pewnie całe dnie przeleżałbym w trawie na polach klub w opuszczonych przy brzegu łódkach i spałbym i myślał o tym jak długo nikt mnie nie znajdzie. Raczej na nic okazałaby się moja pomoc i próby nauczenia mnie obchodzenia się ze zwierzyną lotną. No więc uznajmy, że słyszałem sowy i niech tak pozostanie. Gdzieniegdzie wiatr wzbierał i szalał między drzewami. Alejki w parku szpitalnym co chwila zasypywały się żółto-czerwonymi liśćmi, by zaraz przy kolejnym podmuchu się ich pozbyć. Lekka mgła spowiła ławki i fontanny. Nie miałem już po co zostawać na dworze.

Nagle moją uwagę przykuł dość nietypowy jak na XXI wiek obraz. Zza największej wieży szpitala (tej zachodniej), mierzącej około 60 metrów wyjechał koń z nisko pochylonym jeźdźcem. Galopem puścił się między drzewami, słychać był tylko miarowe tam-tam-tam...tam-tam-tam...i pojechał w ciemność nie mając zupełnie żadnego ze sobą światła. Wiodłem wzorkiem za tym, dość na szpitalne warunki nietypowym zjawiskiem i kiedy jeździec z rumakiem skryli się w ciemnościach dopiero skierowałem wzrok na okna w najwyższej wieży. Przypomina ona basztę, taką średniowieczną, jakby "mój" szpital wielkości cmentarza wojskowego, był kiedyś warownią obronną, a w tej właśnie wieży znajdował się ostatni przytułek, ostatnia deska ratunku. Grube, naprawdę widać to z zewnątrz, mury sprawiają wrażenie nieugiętych, niezniszczalnych. I do tego ten pomarańczowodachówkowy szpic! No istny Grunwald! Kilka okienek, już barokowych widniało na ścianach od południa, a następne trzy ciągnęły się spiralnie w górę. Pewnie tam była klatka schodowa, albo coś...nie wiem, przyznam się, bo jeszcze tam nie byłem. Ale coś czuję, że zostanę tu dłużej, więc będę miał okazję sprawdzić te przedziwności. Co ciekawe, za wieżą, na dachu szpitala (ma on cztery kondygnacje, więc jest naprawdę wysoki) ciągnie się ku północy szklane, trójkątne sklepienie, coś niczym tunel szklarniowy.
Przestałem się przyglądać wieży, ocknąłem się troszkę i skierowałem kroki do bramy wejściowej.

Wolnym krokiem wszedłem na schody. Tak się składa, że numeracja sal w szpitalu była zupełnie inna niż w pozostałych budynkach publicznych. Zwykle sale o najmniejszym numerze są na najniższym piętrze, a w szpitalu moim wielkim jak cmentarz wojskowy, najniższe numery były na piętrze ostatnim, na czwartym. To tak, jakby ktoś założył sobie, że już nigdy nie dobuduje ani jednej cegły to tego przybytku. Ani choć kropli tynku w morzu potrzeb przestrzennych. Szedłem powoli ostrożnie stawiając nogi na schody. Były dość strome i do tego końcówki drewienek były nieco wystające, więc łatwo było zahaczyć nogą i się przewrócić. Wszedłem na swoje piętro. Na korytarzu lekki szum. Pielęgniarki skakały jak w ukropie z sali do sali, jedna pchała wózek z zabandażowanym jegomościem (chyba to był jegomość). Nikt nie zwrócił chyba uwagi na poznanego przeze mnie "lokatora" sali 38. Stał samotnie nieopodal swojej sali, odwrócony w stronę ściany, a w zasadzie to nie stał tylko opierał się czołem o ścianę. Tłuste włosy wisiały lekko i tylko podmuchy wiatru wywołane przez pielęgniarki biegające obok niego poruszały kosmyki. Miał otwarte oczy. Nieruchome. Tylko krople łez spadały po cichu na posadzkę. Ręce wisiały luźno w dół, nie ruszały się palce. Mój współchorujący wyglądał jak koniec epoki. Jak niedający się wyczyścić kurz z zakamarków. Jak niechęć. Przeszedłem obok niego nie zagadując. Nie robiąc nic. Bo nie wiedziałem co zrobić. To strasznie słabe, ze nie wiedziałem co zrobić. Gdyby nikt na świecie nie wiedział co zrobić, nic by się nie działo. Albo działo by się źle. I świat by zszedł. A tak, że czasem ktoś wie co zrobić, to jakoś się ten bałagan kręci. Ja jednak należę w wielu przypadkach do tej części społeczeństwa, która nie wie. Albo jak wie, to wie źle, nie właściwie. Wprawia mnie to wielokrotnie w poważne mielizny nastrojów ale nie potrafię tego zmienić...jeszcze.

Postanowiłem jednak nie kłaść się jeszcze spać. Była 23 ale nie czułem zmęczenia na tyle dużego by odpuścić sobie już końcówkę dnia. Dlatego podszedłem do tablicy informacyjnej znajdującej się na piętrze i znalazłem gdzie znajduje się pokój lekarski. Chyba naturalne, że chciałem wiedzieć co się ze mną dzieje i dlaczego. Pokój był na drugim piętrze. Pokój numer 210. Nie zastanawiając się długo zszedłem niezbyt szybko dwa piętra niżej i zacząłem szukać mojej dzisiejszowieczornej destynacji. Drugie piętro różni się znacznie od czwartego. Kiedy na moim piętrze królował szpitalny minimalizm i sterylność operacyjna, tak tu, na piętrze drugim można było odnaleźć szczyty elegancji osiągane za pomocą burżuazyjnych środków. Mahoniowe drewno lśniło się i odbijało w sobie jasno żółte światło żyrandoli. A za taki żyrandole można by chyba kupić schron na księżycu i bilet miesięczny na tramwaj tam i z powrotem! W sumie gdybym nie wiedział, ze to szpital, pomyślałbym że jestem w budynku ambasady tudzież w posiadłości angielskiego lorda. Brakowało tylko hartów biegających po korytarzach! Zapach specyficzny unosił się tuż nad brązowymi dywanami. Sam nie wiem co to dokładnie było...nie był to zapach kadzideł, choć niejeden kościół zawstydziłby się czując to co czułem na drugim piętrze. Co ciekawe, ruch panujący na moim piętrze, nie miał w tym eleganckim wnętrzu żadnego odbicia. Wiadome, że słychać było lekki szpitalny szelest fartuchów i pusty dźwięk drewniaków.

- To o tyle niesamowite, że to w sumie nowy przypadek. Mieliśmy w tym szpitalu wiele chorych, wiele osób mających różne schorzenia, niedociągnięcia czy natręctwa, ale czegoś takiego jeszcze nie...
- Jeszcze nie przeżyłem? To chcesz powiedzieć?

Dwóch lekarzy wyszło z pokoju lekarskiego i głośno o czymś konwersowało. Słuchałem z zaciekawieniem, bo a nóż dowiem się czegoś nowego. Czegoś co w ogóle może być związane ze mną. Ten młodszy z włosami do ramion kontynuował:

- I to nawet nie chodzi o to, jak on się czuje, wiesz? Bo może czuć się nadzwyczaj dobrze! To w tym wypadku nie ma najmniejszego znaczenia! Chodzi o sam fakt istnienia czegoś takiego, o to, że pomimo tego, że takie schorzenie istnieje, co może się wydawać niewyobrażalne, da się życie...
- ...albo egzystować - skwitował drugi, grubszy, z dużymi pekaesami. - Wiesz, że wakumizm oznacza, właśnie raczej egzystencję zastaną, w tym rumijackim znaczeniu?
- Nie zaciągaj tu Rumijackiego! Bo to nie o jego teorie chodzi! - oburzył się młody.- Rumijacki mówił bardziej o schizofrenicznych zapędach, o których w tym przypadku nie może być mowy. To coś więcej. Niestety! Niestety dla tego jegomościa, rozumiesz. Bo to nie jest do wyleczenia, to nie jest w ogóle do leczenia.
- Wiem, rozumiem - przytaknął gruby.
- I to jest problem. To jest gorzej niż problem. To już nie jest nawet chyba działka szpitala, bo lekarz tu nic nie poradzi...sam nie wiem.
- No ja tez nie wiem, choć uważam, ze powinien pozostać pod obserwacją...
- O tym czy pozostanie pod obserwacją zadecydują inni, wiecie? - wtrącił się trzeci, niosący niebieską skórzaną teczkę. - Nie macie tu nic do powiedzenia, bo i tak o tym co dalej z pacjentem się stanie, zostanie zadecydowane gdzie indziej i kiedy indziej.
- No tak, tak - odezwał się gruby. - Ale pewnie już coś wiesz, co się stanie?
- Nic nie wiem! Szybko zripostował ten z teczką.

Patrzyłem na to wszystko obojętnie, choć żal mi się zrobiło tego pacjenta, o którym rozmawiali, bo ten cały wakumizm nie brzmiał zachęcająco. Jeszcze jak nie można tego leczyć, to już w ogóle żal tego...skazańca, bo jak inaczej nazwać jego położenie?!

Przeszedłem obok pokoju lekarskiego.

- Proszę pana!- usłyszałem z wewnątrz.
- Ja? - spytałem.
- Tak, tak. Proszę do mnie.

Jegomość w garniturze, doskonale skrojonym, podkreślającym szczupła sylwetkę, zawołał mnie to swojego "szlacheckiego" gabinetu. Czarny garnitur, gładki, koszula lekko błękitna i fioletowy krawat typu "śledź". Włosy miał krótko ścięte, tylko za lewym uchem, miał wygolone zupełne malutkie miejsce. Był nadzwyczaj elegancki, co mogło dziwić w kontekście szpitala, ale już nie dziwiło w kontekście wystroju i klimatu piętra drugiego.

- Jestem ordynatorem. Witam pana. Przepraszam, ze wcześniej nie odwiedziłem pana, mam zwykle zwyczaj odwiedzać nowo przybyłych, ale jakoś teraz natłok spraw sprawił, że nie mogłem uścisnąć panu prawicy tuż po pana przyjeździe do nas.
- Ależ...nic się nie stało... - powiedziałem szczerze zaskoczony.
- Chciałem z panem zamienić kilka zdań w związku z pana dolegliwościami.
- Świetnie! - wręcz wykrzyknąłem. Bardzo mnie to ciekawiło.
- To się okaże, czy tak świetnie...

Przestraszył mnie. Te słowa w tym gabinecie, przypominającym gabinet ekscentrycznego szalonego chirurga-kanibala. Wszędzie na ścianach, obitych pięknym i lśniącym drewnem wisiały obrazy, zdjęcia czy też oprawione w szkło repliki ludzkich ciał i organów. Nie było to samo w sobie przerażające, bo gdy popatrzymy na dentystów, to każdy w swoim gabinecie ma modele i zdjęcia zębów, próchnic i borowania. Pewnie ordynator był chirurgiem więc pozwolił sobie na taką a nie inną ekstrawagancję. Więc nie jest to obrazek z horroru, czy innego filmu klasy gore, ale po prostu dla mnie, była to nowość, więc dlatego czułem się lekko niepewnie. No i to, że ze mną jest coś nie tak. Nie wiedziałem co. On wiedział i jeszcze nie powiedział.

- Pamięta pan jak pan się do naszego szpitala dostał?
- ...szpitala wielkiego jak cmentarz wojskowy? - odparowałem.
- ..yhmm...tak. Właśnie w takim. W tym, jeśli miałbym sprecyzować. - zszokował się moją ripostą.
- No to jeśli mam być szczery, ale tak absolutnie szczery to nie pamiętam nic! Nic a nic. Nie pamiętam jak się tu znalazłem, ani dlaczego tu jestem, choć niektóre objawy jakie posiadam, wskazują mi na pewne okoliczności.
- Na pewno się pan myli. Tego jestem pewien.
- ...aaa skąd ta pewność? To moje przypuszczenia, mogę mieć trochę racji...
- Nie.
- ...yh...co nie? - zdziwiłem się.
- Nie ma pan racji. Na pewno. Nie ma pan pojęcia jakie schorzenie pana nęka, ani nie ma pan pojęcia jak z nim walczyć. Co więcej, na pewno nie słyszał pan jeszcze o czymś takim.

Zamilkł. Nie zmienił pozy, cały czas stał oparty o biurko, z jedną nogą lekko zawiniętą za drugą. Na ręce miał zawiązaną chustkę, niebieską w czerwoną kratę. Taką zwyczajną, jak to niektórzy by powiedzieli- bandanę. Stał i nie mówił póki co nic.

- Proszę? - głos mi się troszkę ściszył, lekko załamał...
- Mówię, że pańskie schorzenie jest czymś niezwykle rzadkim. Wręcz...
-...wręcz?
- Wręcz czymś nowym. Nie odnotowałem w swojej karierze jeszcze czegoś podobnego. Słyszałem, że takie rzeczy się dzieją, że tak powiem, ale nie sądziłem, że kiedykolwiek będzie mi dane spotkać się z osobą cierpiącą na... - umilkł. Złapał się lekko za górną wargę i naciągnął ją leciutko.
- Proszę mówić! - wrzasnąłem, uderzając ręką w oparcie fotela, w którym siedziałem.
- Spokojnie. Na wszystko przyjdzie czas - odparł.
- To są jakieś chyba kpiny! Skoro już tyle pan powiedział, to proszę dokończyć! - krzyknąłem wściekły.
- Spokojnie. - powiedział opanowany - Już w takim razie kończę.
- Słusznie.
- Pewnie nie słyszał pan o podobnym schorzeniu, a nawet jeśli to tylko i wyłącznie w książkach fantastycznych.
- Proszę przejść...
- Chwila! - podniósł głos - Ja panu nie przerywałem. Jeśli chce pan wiedzieć co panu dolega i co zamierzamy z tym zrobić, powinien pan mnie słuchać i czekać. Chwila panu nie zrobi różnicy, chwila bez gadania oczywiście.
- Przepraszam, ma pan rację. Proszę więc lecieć dalej. - odparłem, bo rzeczywiście miał rację.
- A więc dobrze. - usiadł na biurku krzyżując w powietrzu nogi. rękoma opierał się o blat, na którym siedział. - Kiedy rozpoznaliśmy schorzenie, które pan nosi, nie dziwi nas już więcej fakt, ze nie wie pan co się z panem stał, ani nie dziwi nas to, że nikt i nawet pan i w ogóle nikt nie wie co się z panem stało. Powinienem jednak zacząć od tego, ze wiedzę na temat pańskiej choroby mamy tylko z książek i kilku opisów osób, które widziały coś podobnego. Mamy tez jeszcze jedno źródło, o którym nie będę póki co mówił, ale jestem wręcz pewien, ze kiedyś sam pan do niego dotrze. Książki mówią dość enigmatycznie na temat choroby, której jest pan...ofiara, że tak powiem. Mamy jednak wręcz pewność, że to właśnie ta choroba. Słyszałem rozmowę moich kolegów przed drzwiami. Rumijackiego nie musi pan studiować. To nie to. Ale "wakumizm" mógłby pan poznać. Bo same go przeżywanie to nie wszystko...
- Wakumizm? - spytałem zszokowany, bo nie sądziłem, ze dwaj goście w kitlach przed drzwiami, rozmawiają o mnie.
- Tak. Wakumizm. Tak fachowo nazywa się choroba, na którą jest pan łaskaw chorować. Popularnie, nazywa się owe schorzenie "pustymi miejscami". Można się chyba domyśleć prawda?
- Tak...yhm...chyba tak - nie wiedziałem co odpowiedzieć, a w sumie taż i nie wiedziałem co powiedzieć. Żarty w takiej sytuacji nie śmieszyły. Zresztą, może i śmieszyły, bo poza nazwą i nazwą drugą, nie wiedziałem o swojej chorobie nic. Więc jeszcze było dobrze. W miarę.
- Przejdźmy jednak do samej choroby. Nazwa nie dużo mówi, choć wskazuje o co będzie chodzić. Wakumizm rzeczywiście polega na próżności. Na braku. Na niedoborze. Na brakach, liczbie mnogiej.
- Czyli? - zapytałem zdegustowany ale i poddenerwowany.
- Czyli, oznacza to mniej więcej tyle, że jest pan...nie kompletny. Wybrakowany.
- To bzdura! Pan oczywiście wie o tym, że to bzdura, bo o tym o czym pan mówi, nie ma pan bladego pojęcia!!
- Nie. To nie bzdura. Nie wiem jak panu mogę to udowodnić, ale to nie bzdura, lecz prawda, najbardziej przerażająca.
- No ale skąd pan to może wiedzieć!? - ryknąłem.
- No na przykład, drogi panie, z obserwacji. Z doświadczenia, z badań. A trzeba panu wiedzieć, że metody mam niekonwencjonalne. - odparł spokojnie.
- Nic mnie to nie obchodzi! To jakaś szarlatanerka i w ogóle degrengolada! Przecież to jest w ogóle nie możl...a na czym polegają te braki? Jeśli można o takie bajki pana spytać?
- Braki polegają na nie posiadaniu czegoś. W wakumiźmie, chodzi właśnie o niedobory w danej chwili, bo tak się składa, że nie można wskazać jednego jedynego miejsca, czy...hm, to może zabrzmieć niewyobrażalnie, nie można też wskazać jednego obszaru pańskiego "ja", które jest zainfekowane brakami.
- Chce pan powiedzieć, że może mi brakować nerki, albo może mi brakować, tak jak mi się wydaję, piątej klepki?
- Ta...ak. Dokładnie w prosty sposób bym to przedstawił. Może panu brakować narządów, co organizm stara się zniwelować na pewne tylko jemu znane sposoby, albo może panu brakować aktywności w sferze psychicznej. Co za tym idzie, w emocjach, pamięci, odruchach. We wszystkim jednym słowem. To jest właśnie trudne w leczeni wakumizmu, że nie wiadomo za co się zabrać. Bo tak dużo jest możliwości. Dlatego tez dostał się pan te parę dni temu do nas. Bo nasz szpital ma najlepsza renomę, jeśli o leczenie trudnych przypadków chodzi.

Ochłonąłem. Jego głos wydawało się szczery, więc nie miałem prawa się na niego denerwować. No bo niby czego ten jegomość jest w danej sytuacji winny? A że sytuacja jest prawdziwa, a nie zmyślona...to już jakby pozwalam sobie stwierdzić po tej krótkiej rozmowie z ordynatorem. Przekonał mnie, że nie stara się mnie "wkręcić". I to było najstraszniejsze. Puste miejsca, miejsca z brakami. I to jeszcze jakby w ciele tylko, to było by to do zniesienia. Ale wszędzie, czyli...wszędzie, w każdym aspekcie?! Nie mogłem tego objąć rozumem, kto wie, może w nim mam jakieś braki już teraz...nie wiem.

- Proszę jeszcze nie rozmyślać zbyt dużo nad pana sytuacją. Dojdzie pan do bardzo niekorzystnych wniosków, a to nie będzie wskazane. Szukamy rozwiązania. Leczymy pana i nie przestaniemy, póki nie uda nam się pana...napełnić - powiedział i zaśmiał się lekko.

Zrobiło mi się lżej. Ciekawe, ile waży brak...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz