wtorek, 22 lutego 2011

Prolog I


Te pola są pohoryzontalne. Jak okiem sięgnąć nie dzieję się tutaj nic co mogłoby być zaburzeniem zastanego spokoju. Spokoju doskonałego. Nigdy jeszcze nie czułem, że spokój zastany może być doskonały. Że coś co powinno być osiągalne, celowe, w sumie jest już istniejące i nieruchome w gruncie rzeczy. Bezruch powietrza porównywalny do bezruchu myśli. Pola, pola. Wszystko jest naturalne. W tym wszystkim nie ma ani trochę sztuczności. Policzki lekko ogorzałe. Ręce lekko spocone. Włosy w nieładzie. Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się nad tymi wszystkimi sprawami, które wszyscy z otaczających mnie osób mieli już przemyślane. Nigdy nie zastanawiałem się, po co się nad tym wszystkim zastanawiać. A jednak w końcu ten dzień, moment, chwila nadeszła. I cały świat w jednej chwili zmienił się i otworzyły się drzwi do tej pory zamknięte.

Cały świat lekko się zamknął. Nie można było już wytrzymać w zastaniu. Statyczność okazała się pędem wzdłuż równi pochyłej. Perpetuum mobile. Raz rzucone hasła i frazesy odbijały się echem…echem…echem…

Przed oczyma stanęli mi jednocześnie rodzice z dziećmi na rękach, dwunastolatkowie z procami w rękach, złomiarze z wózkami pełnymi ułamanych fragmentów kaloryferów i bębnów od pralek, kapitanowie kutrów przewożących piasek, ekspedientki w białych przezroczystych fartuchach, szewcy z garściami pełnymi fleków, kierowcy dorożek z kapeluszem na bakier, malarze z pełnymi paletami prosto ze skupu, kierowcy autobusów z gburowatymi minami, mleczarze z butelkami z szerokimi szyjkami, operatorzy magla, tapicerzy, piekarze z białymi rękoma, kominiarze z czarnymi, rybacy, biegacze, stolarze z drzazgami w najbardziej bolącym miejscu, fryzjerzy, producenci plastikowych zatyczek do kontaktów, elektrycy z papierosami marki „Sport” w kieszeni, żebracy z plastikowymi kubeczkami, czyściciele ulic wraz ze szczotką z niebieskim włosiem. I tak staliśmy wszyscy przed problemem ucieczki. Ucieczki w znaczeniu innym niż zostawieniu wszystkiego za sobą bez namysłu. Bardziej ucieczki „w”. Czyli bardziej doucieczki.

Męczyła mnie industrializacja otoczenia, rury wychodzące z rafinerii, spaliny i mury fabryk. Znienawidziłem oschłość i sterylność. Wszystko było tak nieprzyjazne. Szarość miejscowa zamieniła się we wszechmiar. Schodzący z niebios aniołowie wyrzucali niedopalone papierosy na chodnik przed moją kamienicą. Zawsze przechadzając się do nieopodal położonego parku wchodziłam w te pety, a potem w odchody zwierząt. Jak można było nawidzieć sytuację mojego miasta i mojej około kamienicznej rzeczywistości. Zwierzęta zwierzętami. Nie są winne. Ale ci wszyscy trzymający ich na smyczach parszywi ignoranci. Anioły i ignoranci. A obok tego wszystkiego ja. Marzenie o jeziorach i górach zaczęło odchodzić w dal i pozahoryzont. Zaciskałem pięści aż do zbielenia kości Nie zazdroszczę nikomu widzenia mnie w tych momentach. I nie zazdroszczę odbicia pięści na odcinku od ust do ucha. Jedyna aureola to dym z papierosów wokół skroni. Każdy dzień na nowo oryginalnie, ataki mizantropiczne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz