wtorek, 22 lutego 2011

Rozdział I. Pies


W zasadzie sam nie wiem jak znalazłem się w tym miejscu. Na domiar złego nikt nie był mi w stanie wytłumaczyć, kto i jak mnie tutaj sprowadził. Jedynym pewnym stwierdzeniem jakie usłyszałem, była wypowiedź pielęgniarki o stanie mojej wysokiej nietrzeźwości. Dawno nie nasłuchałem się tyle złego pod adresem osób wstawionych, nie mówiąc już o niezliczonej ilości określeń, mających na celu poniżenie i zdyskredytowanie „pijanych degenerusów”, przez szanowną pielęgniarkę użytych. Pewnie i miała miejscami rację, ale generalizować ten jakże całostronny margines społeczny jest w moim mniemaniu niezwykłym nadużyciem.

Po owym kazaniu na temat trzeźwego myślenia, podobno zapadłem w niespokojny sen, który przerodził się w półprzytomną walkę z konwulsyjnymi odruchami wymiotnymi i mamrotaniem raz po raz, krótkich fragmentów rozmów, tudzież monologów. Któż to zgadnie co w takim stanie człowiekowi do głowy przyjść może. Następnie, również podobno, zostałem przebrany i położony w sali numer 42, na drugim piętrze, tuż obok sali 41, w której leżeli obłożnie chorzy dwaj panowie, zupełnie nie podnoszący się z łóżek i co chwila w nieopamiętaniu krzyczący bluźniercze hasła pod adresem wszechogarniającego konsumpcjonizmu i dwulicowej polityki, oraz obok toalet, co w mojej sytuacji stało się sprawą niezwykle istotną. Pomimo podanych mi, jakże „podobno”, środków, nie udało mi się uniknąć charakterystycznych objawów nadużycia środków alkoholopodobnych. Tego jednego mogę być pewny, gdyż dziś wcale nie czułem się dobrze. Srogi ból głowy w tylnej części, potylicznej, oraz ból oczu w głębokościach oczodołów, sprawiał mi od samego rana niezaprzeczalne problemy. Dodając jeszcze w kółko padający na dworze deszcz.

Do okien pukała już jesień. Nawet nie chodzi o spadające liście i wszechogarniającą kolorowość, ale o ten specyficzny zapach w powietrzu. Ten który mrozi gardło, przy każdy hauście tlenu. Przez lekko uchylone okno sali 42 wpadał właśnie ten rześki zapach, który doprowadzał mnie powoli do stanu używalności. Czułem się brudny. Mimo tego, że miałem na sobie czystą piżamę i ewidentnie byłem wykąpany. Pożółkłe ściany lekko tylko były oświetlane przez pomarańczowe już światło słonecznozachodzące. Nie wiedziałem co powinienem zrobić. Czy wstać i próbować dojść do tego, co się ze mną stało, czy po prostu oddać się przymusowemu marazmowi. Zawsze w takich sytuacjach staram się zdać na innych, ale jako, że w sali 42 leżałem sam, nie miałem nawet do kogo się odezwać. Pielęgniarka właśnie wyszła. Przyniosła mi obiad i sprawdziła kroplówkę. Leżałem więc sam, nie ruszając się za bardzo, odczuwałem bowiem nieprzyjemny ból w prawym boku. Dlatego czekając na rozwój wydarzeń, zapadłem w lekką drzemkę.

Obudziłem się już po zmroku, kiedy to już okno w mojej sali musiało być zamknięte z powodu wkradającego się między framugi zimna. Lubię to zimno. Od zawsze je lubiłem. Kojarzy mi się z czasami kiedy jeszcze chodziłem do przedszkola. Zawsze w okolicach października czy listopada, kiedy wracałem do domu, taki chłód towarzyszył mi razem z którymś z rodzicieli. To dziwne, ze pamięta się takie rzeczy a nie coś bardziej ogólnego. Zwykle jeden szczegół jest migawką wspomnienia, a w ogóle jest tylko i wyłącznie jego ramą. Podobne uczucia żywię do zapachu domowej roboty wina, które także mój dziadek zwykł robić na swojej małej działce. W dusznych alejkach malin czuć było duszący wręcz zapach. Cuda fermentacyjne. Nie pamiętam jak często i po co jeździłem z dziadkiem na ową „daczę”, nie pamiętam topograficznych jej szczegółów ale pamiętam właśnie ten zapach… I podjazd na samochód. Zardzewiałe dwa kawałki blachy przypominające „kanał” u mechanika. Wspinałem się na nie, wjeżdżałem samochodami i przywiezionym przez dziadka wagonem. Cudowny jest wiek dziecięcy kiedy nawet dwie zardzewiałe blachy są uniwersum nie do ogarnięcia. Ale...

- Podobno ludzie tutaj umierają… - usłyszałem głos, z lekką chrypą, łamiący się w połowie co po niektórych słów. – Tak mówią w tym szpitalu. Słyszałeś coś o tym? Nie żeby mnie to szczególnie interesowało, bo wychodzę stąd za parę dni, no ale kto wie co może się zdarzyć w ciągu tych kilkunastu godzin.
Trudno się było z nim nie zgodzić, bo któż to może wiedzieć. Ale dlaczego mówił to akurat do mnie, dlaczego właśnie on i dlaczego w ogóle mówił!? Patrzyłem na ubranego w pasiastą piżamę (ja miałem białą, całą białą bez żadnych nadruków, tylko z wyszytym numerkiem 293) jegomościa, nie wiedząc co o nim myśleć. Był trochę starszy ode mnie, miał bardzo pooraną zmarszczkami twarz, i lekki, wynikający tylko z niechlujności zarost, pożółkły od papierosów. Włosy sięgające niemalże do ramion, zaczesane miał do tyłu, i wszystko wskazywało na to, że nie jest zwolennikiem używania szamponów. Przetarłem oczy z resztek snu.
- Ale o co chodzi, znamy się?
- Jeszcze nie. Tak zagaiłem. – wyraźnie zdziwił go mój ton i sposób w jaki odbijamy piłeczkę.
- Aha. – wymamrotałem, bo zupełnie nie zachęcił mnie swoją osobą.
- O tych ludziach… naprawdę umierają. I to nie ze względu na choroby czy błędy lekarzy – usiadł na łóżku obok mojego i podał mi dłoń na przywitanie. Uścisnąłem ją, ale nie powiedzieliśmy sobie imion. Ot kurtuazyjnie. – Tak słyszałem z różnych opowieści. Wiesz, ten szpital jest dość duży, niektórzy mówią, że ogromny, tak więc dużo można się nasłuchać. Ja usłyszałem na przykład o tym.
- Rozumiem – skłamałem. – ale to ma coś wspólnego ze mną, czy tylko tak informujesz mnie o tych ciekawostkach?
- To nic personalnego – uśmiechnął się szczerze - ot po prostu, mówię. Coś trzeba mówić, a nie tylko słuchać. Od słuchania można zapomnieć jak się mówi, a ja nie chcę się tego znów uczyć. Zresztą, leżę pod 38 i uwierz mi, że też słyszę dywagację Twoich niezrównoważonych sąsiadów. Mam już tego dość.
- Czyli jesteś tu chyba długo?
- 3 miesiące. Nie wiem jak to możliwe, ale jakoś przeciskam się pomiędzy kruczkami prawnymi i pomimo tego, że chcą mnie wypisać, zawsze coś staję temu na przeszkodzie. Ale mam już dość tego miejsca i tych ludzi. Wszystkich, Ciebie tez zaraz będę miał dość. Bez obrazy! Tak po prostu jest. Nie chodzi nawet o to, że się nudzę, tylko że tak już po prostu mam. Sprawa charakteru, albo jakiegoś chemicznego składnika w mózgu. Nie wiem. Ale jest mi z tym naprawdę dobrze i nadzwyczaj lekko. Nie wiąże z nikim poważnych planów.
- Interesujące. Masz rodzinę? Chociaż psa?
- Psa! Chyba nie mam… miałem, ale odkąd tu jestem, straciłem o nim jakiekolwiek wieści. Wszyscy, którzy mnie odwiedzają, mówią o czymś innym, a nie o nim. Więc chyba go nie mam.
- Biedny pies! – naprawdę tak uważałem.
- Wcale nie! Nie umiałem się nim zajmować, a mieszkam z dala od szeroko pojętej cywilizacji. Przyszedł kiedyś na ganek mojego domu i tak już pozostał. Sam sobie mnie wybrał. Przywiązał się sam. Sam założył sobie obrożę… w przenośni oczywiście. Starałem się być dla niego dobry, ale nie jestem chyba do tego zdolny.

Nie było w tym nielogiczności. Niemniej jednak nie do końca wierzyłem w to co mówił mi mój nowy znajomy. Sam nigdy nie miałem psa, zawsze chciałem. Ale koniec końców nigdy nie miałem. A mój nowy znajomy miał, chociaż wcale nie chciał. A może chciał, ale nie od razu. Tak mi to wszystko tłumaczył, że zacząłem się powoli w tym wszystkim gubić. Ale pomimo swego odstraszającego w pewnym sensie wyglądu, mój kompan mówił całkiem rozsądnie i miał wiele racji w swoich stwierdzeniach.

- …tak! Masz rację, ze może jest to wszystko mało …hm, ludzkie. Takie… aspołeczne, ale przecież ja wszystkich o tym uprzedzam z dość dużym uprzedzeniem. Tak jak było z Tobą parę minut wcześniej. Zgodziłeś się na taki sposób rozmowy, więc jest w porządku. Nikt po naszym rozstaniu nie będzie czuł żalu. Racja?
- Masz rację. Nikt nie będzie czuł żalu, ale co więcej i tak by go nikt nie czuł. Nie musiałeś nic zaznaczać.
- Mylisz się! Po krótkiej konwersacji moglibyśmy się niezwykle zżyć i wtedy trudniej było by się rozstać. Ludzie tak mają. Zapalają się niezwykle szybko i zaczynają łączyć ze sobą jakieś niekontrolowane emocje. Polubiłem Cię. Ale nie mogę powiedzieć, czy zostaniemy przyjaciółmi, ba! Kolegami z jednego korytarza szpitalnego.
- Może rzeczywiście masz rację, ale nie jestem w stu procentach co do tego przekonany…- wszystko wydawało mi się jak najbardziej naturalne, choć nierzeczywiste jednocześnie – Powiedziałeś, że wszyscy którzy Cię odwiedzają mówią Ci o wszystkim ale nie o psie…
- Zgadza się.
- Inny? Inni którzy… rozumiesz, czyli to rodzina, tak?
- Znajomi. Mam znajomych…
- Pomimo tego, że mieszkasz z dala od szeroko pojętej cywilizacji?
- Wszystko pamiętasz...

Siedzieliśmy jeszcze chwilę, aż szarówka zupełnie ustąpiła pola nocy. Wtedy to mój nowy kompan stwierdził, że idzie spać, bo teraz będzie to jedyne słuszne zajęcie jakie będzie mógł wykonać. Miał rację, pomyślałem. Chciałem zrobić to samo. Byłe zmęczony jego opowiadaniami o jego charakterze i podejściu do ludzi i życia. Zresztą, dlaczego właśnie mnie wybrał, jako konfesjonalne ujście swoich wynurzeń?! Tego nie mogłem pojąć. No ale trudno-wytrzymałem i nawet go polubiłem, za szczerość i konsekwencję, a nawet za nachalność bezgraniczną.
- Czekaj! – krzyknąłem za nim, kiedy wyszedł na korytarz. – Nie powiedziałeś mi jeszcze jednego: co się dzieję, dlaczego…wiesz…ludzie umierają? Tutaj akurat! Nie rozumiem dlaczego tak zaczęliśmy naszą wątła znajomość?
- Nie wiem czy zauważyłeś, gdzie znajduje się ten szpital? Skoro byłeś nieprzytomnie upojony, to możesz nie pamiętać. Jesteśmy w sumie na odludziu. Najbliższy dom to robota jakichś, ja wiem, 25 kilometrów. Jedynie stara, zarośnięta krzakami wioska, podobno, ale to powtarzam, podobno, jest gdzieś w okolicy. W tych lasach…yh…rozumiesz? Ale to raczej bajka. Nikt jej nie widział, nikt raczej z obsługi szpitala tam nie był, przynajmniej ja o tym nic nie wiem, a wiesz, jak ktoś mieszka w tym przybytku od trzech miesięcy to już coś może powiedzieć o jego pracownikach.
- No dobra. Ale do rzeczy…
- A no tak. Więc jedyna rzecz, o której słyszałem jeśli o opowieści z okolicy chodzi, to właśnie to, że ludzie umierają tu szybciej i częściej niż w innych miejscach. Na pewno nie chodzi tu o choroby i w ogóle o nic związanego z działalnością szpitala. Usłyszałem takie plotki popijając piwo z panem sprzątającym pomieszczenia pogotowia. Cały szpital jest sprzątany przez wynajęta firmę, a tylko pogotowie należy do właśnie tego intrygującego …woźnego. On opowiadał mi o tutejszych dzikich terenach i dlatego…wiesz, wydaje mi się ta sprawa ciekawa, dlatego zagadałem do Ciebie w ten sposób.
- No dobrze! Ale konkrety! Interesowałeś się tym dalej? – byłem już lekko poddenerwowany całą sytuacją i potwornie długim tłumaczeniem mojego znajomego, więc chciałem to wszystko przyśpieszyć.
- Nie zająłem się tym już bardziej. Nie wiem dlaczego. Chyba nie jestem aż tak bardzo ciekawy śmierci. Nie pomogę Ci też w odnalezieniu owego woźnego. Nie ma go przez najbliższe dwa miesiące. Wyjechał, do rodziny czy coś takiego…nie wiem dokładnie. Powiedział mi jakąś hitsorię o tej wiosce…wiesz, wspominałem Ci. Nikt, powtarzam nikt, nawet ten woźny jej nie widział, nie był tam, ani nie jest w stu procentach przekonany czy to wszystko co jest z nią związane jest prawdą. Kilkanaście lat temu, miał być w tym szpitalu przypadek, śmiertelnie chorego człowieka, który nie był wpisany do żadnej ewidencji mieszkańców w żadnym z okolicznych miast czy miasteczek. Ordynator próbował odnaleźć jego dane w rejestrze krajowym, ale niestety nie był on odnotowany. Nie umiał też dokładnie powiedzieć, co mu jest. Co więcej nikt nie wiedział, na jaką chorobę chorował. Sam stwierdził, że nic mu nie jest i nie ma się czego obawiać. Jak powiedział, tak po trzech dniach zmarł. Spokojnie, we śnie. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że ciało zostało wykradzione ze szpitala, albo, po prostu zniknęło. Sam widzisz, że dziwna sprawa. Bardziej skłaniałbym się do wersji wykradzenia nieboszczyka przez rodzinę, gdyż w pokoju pozostał podobno niewyobrażalny bałagan i było nawet widać odciski paznokci na ścianach. Na ile jest to prawdziwe, nie wiem. Pomyśl o tym sam.
- No dobrze, ale to tylko jeden przypadek, nie dramatyzujmy…
- Były jeszcze dwa podobne. Dwie młode dziewczyny, które zostały tu przywiezione w okolicach wiosny…trzy lata temu. Tak się złożyło, że leżały w jednej sali, nie ważne na co chorowały. Nie było to w każdym bądź razie to samo. Ciężko znosiły klimat szpitala aż w końcu uciekły. Ich ciała znaleziono owinięte w bawełniane prześcieradła, nienaruszone, leżące w ich łóżkach szpitalnych.
- To już coś więcej…ale też jeszcze bym nie dramatyzował. Opowiastki o duchach i strasznych rzeczach na mnie nie działają. Nie żeby deprecjonował to co mówisz, ale to dobre, żeby porozmawiać o tym przy piwie i orzeszkach, ale nie żeby w to uwierzyć.
- Rób jak chcesz. Ja się nie interesuję, nie wiem czy to prawda, czy nie. Mówię co zasłyszałem. Dobrej nocy. Jestem już zmęczony. Poza tym…- popatrzył na zegarek na ścianie – jest już późno. Dobrej nocy.
Odwrócił się i poszedł do 38. Stałem jeszcze chwilę odprowadzając jego przetłuszczoną głowę wzorkiem, a kiedy zniknął w swojej sali, odetchnąłem z głęboką ulga. Zmęczyła mnie jego wizyta, choć jak już mówiłem, polubiłem go na swój sposób.
Wróciłem do swojego łóżka. Byłem trochę zmęczony, więc przykryłem się pościelą po same uszy. Zamknąłem mocno oczy ale niestety nic to nie pomogło. Nie mogłem zasnąć. Leżałem cały czas na plecach, utkwiłem wzrok w suficie, dokładnie w jednej czarnej plamce tuż obok lampy. Patrzyłem otępiałym wzrokiem w tę otępiająca plamkę dobre kilkadziesiąt minut. Znudzony wstałem, wsunąłem nogi w papcie i poszurałem nogami do drzwi. Stanąłem w progu. Akurat pielęgniarki zaczynały rozwozić jedzenie. Dwa wózki z metalowych rurek ze sterylnymi tackami z jakiejś dziwnej blachy wjeżdżały do jednej sali a potem zaraz z niej wyjeżdżały i znikały w drugiej. Jeszcze kilka takich zniknięć i wózek miał się pojawić w mojej sali. Nie byłem głodny więc ruszyłem w stronę wyjścia z korytarza na potężną klatkę schodową. Schody zakręcały w kształt kwadratu i schodziły zakręcone przez wszystkie piętra. Drewniane brązowe poręcze lśniły się od zachodzącego już poważnie słońca. Położyłem na niej rękę i powoli głaszcząc polakierowane drewno zacząłem instynktownie schodzić w dół, bez większej intencji wyjścia z budynku ani bez jakichkolwiek myśli… żadnych złych myśli…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz