piątek, 25 lutego 2011

Rozdział II. Złe myśli


Jednak w końcu wyszedłem. Nie wspomniałem jednak o drzwiach do szpitala. Przypominały one nie drzwi do ośrodka służby zdrowia lecz raczej wejście do katedry jakiejś. Całe drewniane z rzeźbionymi wokół historiami. Nikt mi o nich nie opowiadał ale co widać opowiedzieć mogę. Zacznę od wprowadzenia. Cały szpital był położony w wzgórzu w środku lasu. Wiem to z mapy i obrazu, który widziałem na korytarzu. Obraz może nie był wysokich lotów jeśli o jakikolwiek artyzm chodzi, ale przynajmniej pozwalał mi się rozeznać w sytuacji topograficznej. Cały szpital na płótnie był rzeczywiście potężny, miał rację mój sąsiad szpitalny. Wokół wszędzie jak okiem sięgnąć był las iglasty a niemalże wszystkie korony drzew były otoczone mgłami. Kiedyś kiedy jeździłem z rodzicami w góry, do pewnej zanurzonej w podhalańskim lesie chaty, gospodarz opowiadał mi, że poranne mgły unoszące się nad lasami to nie żadna para wodna czy inne zjawiska, tylko nic innego jak duchy osób pochowanych w lasach. Wychodzą one z ziemi, niczym wiewiórki wspinają się po drzewach i lecą w górę by sobie dniować jak wszyscy ziemi mieszkańcy. Dlatego czasem czuć czyjąś obecność wokół nas… to właśnie poranne duchy z nad lasów kręcą się po polach i wokół obejść i czasem wchodzą do izb i mieszkań a potem żyją po życiu. Tak to już jest. Skoro góral tak mówi to tak jest. Więc nie powinno dziwić, że widząc nasz wielki szpital o wielkości cmentarza wojskowego, na tle lasu otoczonego mgłami, na myśl od razu przyszły mi duchy, a poszczególne chmurki zaczęły układać mi się przed oczyma w postaci wyimaginowane.
Mając tę wizję przed oczyma, patrzyłem na historię opowiedzianą w wyrzeźbionych drzwiach. Od lewego dolnego rogu, aż po sam czubek drzwi (zaokrąglonych u szczytu) rozciągały się lasy. Wszelkiego rodzaju. Ktoś musiał naprawdę się namęczyć, dłutem czy kosikiem jakimś dłubać wszystkie płatki tam umieszczone. Wokół tych drzew kręciły się małe ludziki z liśćmi zamiast dłoni, uśmiechnięte od ucha do ucha, na głowie zamiast włosów, mające malutkie drewniane witki. Było ich kilkanaście, naprawdę wszelkie pochwały dla twórcy. Z drugiej natomiast strony artysta wystrugał kilka pieców z wysokimi kominami. Dym z nich buchał potworny, lekko u szczytu drzwi muskający korony lewobrzeżnych drzew. Z otworów w piecach zamiast drewien wyskakiwały małe węgielki, którym, chyba dla żartu, dorobiono malutkie rączki i złośliwe oczka. Na obrzeżach drzwi niczym płot wokół pola, sterczały drewniane różnej wielkości kołki. Tylko one były jakby niedokończone. Tak jakby ktoś cały misternie rzeźbiony obraz okupił godzinami pracy a już inny ktoś nawbijał po jakimś czasie rzeczone kołki. Nie wyglądało to źle. Nawet powiedziałbym, że wyglądało nad wyraz dobrze. Jednak moim celem, nie celem było wyjście na ogród i zażycie powietrza w przyszpitalnym hamaku, tak więc nie zastanawiając się dłużej, odwróciłem się od drzwi na pięcie i ruszyłem na ogród. Było już ciemno ale hamaki nie były ściągnięte. Położyłem się w jednym i zasnąłem , nawet nie chciało mi się przykryć leżącym obok kocem w kratkę… takim zwykłym kocem, żółtym w niebieską kratkę. Nawet na to nie miałem ochoty.

Miałem przed oczyma te wielkie drzwi do szpitala, również wielkiego, niczym cmentarz wojskowy. U siebie w domu nie miałem takich, nie miałem nawet zwykłych drewnianych drzwi, ale proste wręcz prostackie drzwi z płyty paździerzowej. Na takiej płycie wyryło się moje dzieciństwo i dorastanie. Wewnętrzną część drzwi mieliśmy oklejoną czarną, lekko frotę narzutą. Wbijaliśmy w nią z rodzeństwem przypinki i odznaki. Wszystkie jakieś naleźliśmy w domu, u znajomych (mieliśmy nawet grę z bratem, kto wyniesie więcej przypinek z domów i mieszkań znajomych rodziców), na ulicy… w końcu całe drzwi były oklejone. Ale jak przypomnę sobie brzegi i framugę, to aż coś wykręca mi trzewia! Odchodząca farba, gdzieniegdzie pozostałości po gumowej uszczelce… strach! Te drzwi były zupełnie inne a nic nie wskazywało na to, że wyjdę ze szpitala szybko, więc póki co, ten budynek stał się moim domem. Takim tymczasowym, bez meldunku.

Zasnąłem. Snem spokojnym, snowym. Śniła mi się szkoła. Akurat była przerwa. Wszyscy siedzieli w kucki pod ścianami. Co chwila uderzało gdzieś siedzisko drewnianego krzesła składanego. Zapach pasztetu… tak! Pasztet! Substytut śniadania. Jak ktoś miał kanapkę z szynką i sałatę zieloną, to było coś! Chyba miał bogatych rodziców. I te koszule flanelowe. Najpopularniejsze, przylegające do ciała. Czerwono- czarna krata, albo fioletowo- czarno- żółta. Okulary w czarnych rogowych oprawach. Wszystko lekko przykurzone jakby zdjęcie z polaroidu. Przewróciłem się z boku lewego na prawy śpiąc dalej. Ubikacja. Kilku moich kolegów z klasy zaciąga się papierosem. Sporty. Skąd oni takie mieli?! Nie ważne. Palą. Stołówka. Zimna zupa ogórkowa i klopsy z upitymi ziemniakami a do tego marchewka z groszkiem. Wszyscy siedzą i jedzą. Nie widzę twarzy. Włosy wszyscy mają na twarzach, spadające. Szatnia przed wuefem… zapach potu jest przenikający. Chyba jest zima, bo żeby się przebrać muszę ściągnąć kalesony, które aż lepią się do nóg… nienawidzę tego… a potem czuję już tylko wstyd. I nie widzę już moich kolegów palących papierosy tylko jakichś gości z innych klas. I nie mogę znaleźć swojego worka na buty. Kurtkę mam podarta pod pachami, bo ktoś mi ja szarpnął z wieszaka. Nienawidzę tego. Zawsze siedziałem w przedostatniej ławce, bo nie mogłem siedzieć w ostatniej, bo nie byłem z „nimi”. Nie siedziałem w pierwszej, bo się bałem. Siedziałem za każdym razem z kimś innym, bo nie umiałem się przekonać do nikogo… nawet buty na zmianę paliły mnie w nogi i czułem, że wszyscy kpią z nich jak i ze mnie. Miałem dobrą średnią, okupioną godzinami męki. Miałem dobrą średnią i nikogo kto mógłby powiedzieć, że świetnie że mam taką wysoką średnią. W ogóle byłem, a może dalej jestem średni. Obudziłem się.

Zrobiło się zimno. Spojrzałem na zegar na jednej z wież szpitala. Dochodziła 19. Robiło się już naprawdę ciemno. Listopad tak ma. Moje myśli też tak mają zarówno w listopadzie jak i zwykle o zmroku, chyba że jest to zmrok wiosenny albo letni. Wstałem z hamaka. Teren szpitala był przeogromny. Nie widziałem jeszcze ogrodzenia ale miałem takie wrażenie, że go widzę, gdzieś na horyzoncie, zaraz przed lasem. Nikogo nie było w ogrodzie, ani w alejkach, ani między drzewami ani, gdzieś przy budynku chociaż…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz